[Schwiebus.pl - Świebodzin na starych kartach pocztowych, stare pocztówki, widokówki, kartki pocztowe]
Google
szukaj:
Menu główne
strona główna
strona artykułów
strona newsów
forum
księga gości
katalog stron
family tree
schwiebus.2002
schwiebus.2004
Ostatnio dodane
Zamknięty ołtarz
Sukiennik świeb...
Portret miasta ...
Podróże Pekaesem ...
Spod przymkniętych ...
Los Sióstr ze Schwiebus
Tajemnice ...
Boromeuszki cd.
Historia zmian..
Sala Gotycka
Wernhera ścieżkami
Kreatywni inaczej ..
Od legendy do ..
Świebodzińska legenda
Inskrypcja z 1735
Jakub Schickfus
Obrazki z przeszłości
Publikacje..
Świebodzińskie lecznictwo
Szpital
Wokół Ratusza
Odkrycie krypty
Bibliografia
Plac w przebudowie
Najazd na Ratusz
Dekret mianowania
Nowa twarz rynku
Na bruk nie wjedziesz
Odnówmy kamienice
Konsultacje
Hubertus Gabriel
Robert Balcke
Ruch wokół ratusza
Czasowy zarząd
Przesiedleńcy 1945
Izba pamiątek
Wiekowe znaleziska
Spór wokół ratusza
Co dalej ze starówką?
Granit pod ratuszem
Kronika Schickfusa
Początki - podsumowanie
Początki oświaty
Najazd Zbąskiego
Maciej Kolbe
Świebodzińska "Solidarność"
Szczątki św. Jerzego
Pieniądze na ratusz
Początki oświaty
Granit w śródm..
Sulechów retro
Nowy Rok
Życie religijne
Odpolitycznianie ...
Ulice do poprawki
Wieża Bismarcka
Kościół pw. św. M.A.
Kościół pw. N.M.P. K.P.
Zamek ...
Eberhard Hilscher
Baron J.H. v. Knigge
Z życia mieszczan
Świadectwo urodzenia
Sukiennictwo w dziejach
Żary inwestują w starówkę
Strajk w Lubogórze w 1981 r.
Początki edukacji szkolnej
Pierwsze, szkolne lata
Kresy
Koniec niemieckiego panowania
Dramatyczne wydarzenia
Historyczne początki
Ratusz się sypie
Schwiebüssen Schwibus
Dialog a badania arche
Unikalne Cmentarzyska
100 lat temu - 1904 r.
100 lat temu - 1902 r.
Aktualizacje
Ogólniak
Cmentarz miejski
Dekomunizacja ulic
PKP chce likwidować..
Przesiedleńcy 1945
100 lat temu - 1906 r.
Spuścizna po Hilscherze
Dworzec z horroru
Piszczyński Zenon
M. v. Knobelsdorff
Archeologia okolic
J.K. Sobociński
Katalog C&Co.™
A.D. 2012
zbiór własny
katalog ulic
ostatnio dodane

2012-04-15
C&Co.™ 1208
C&Co.™ 1207
C&Co.™ 1206
C&Co.™ 1205
C&Co.™ 1204
C&Co.™ 1203
C&Co.™ 1202
C&Co.™ 1201
2012-04-05
C&Co.™ 1200
C&Co.™ 1199
C&Co.™ 1198
C&Co.™ 1197
C&Co.™ 1196
C&Co.™ 1195
C&Co.™ 1194
C&Co.™ 1193
C&Co.™ 1192
C&Co.™ 1191
C&Co.™ 1190
2012-03-30
C&Co.™ 1189
C&Co.™ 1188
C&Co.™ 1187
C&Co.™ 1186
C&Co.™ 1185
C&Co.™ 1184
C&Co.™ 1183
C&Co.™ 1182
C&Co.™ 1181
C&Co.™ 1180
C&Co.™ 1179
C&Co.™ 1178
C&Co.™ 1177
C&Co.™ 1176
C&Co.™ 1175
C&Co.™ 1174
C&Co.™ 1173
C&Co.™ 1172
C&Co.™ 1171
C&Co.™ 1170
C&Co.™ 1169
C&Co.™ 1168
C&Co.™ 1167
2012-03-22
C&Co.™ 1166
C&Co.™ 1165
C&Co.™ 1164
C&Co.™ 1163
C&Co.™ 1162
C&Co.™ 1161
C&Co.™ 1160
C&Co.™ 1159
C&Co.™ 1158
C&Co.™ 1157
C&Co.™ 1156
C&Co.™ 1155
C&Co.™ 1154
C&Co.™ 1153
C&Co.™ 1152
C&Co.™ 1151
C&Co.™ 1150
2012-03-12
C&Co.™ 1149
C&Co.™ 1148
C&Co.™ 1147
C&Co.™ 1146
C&Co.™ 1145
C&Co.™ 1144
C&Co.™ 1143
C&Co.™ 1142
C&Co.™ 1141
C&Co.™ 1140
C&Co.™ 1139
C&Co.™ 1138
C&Co.™ 1137
C&Co.™ 1136
C&Co.™ 1135
C&Co.™ 1134
C&Co.™ 1133
C&Co.™ 1132
C&Co.™ 1131
C&Co.™ 1130
C&Co.™ 1129
C&Co.™ 1128
C&Co.™ 1127
C&Co.™ 1126
C&Co.™ 1125
2012-03-03
C&Co.™ 1124
C&Co.™ 1123
C&Co.™ 1122
C&Co.™ 1121
C&Co.™ 1120
C&Co.™ 1119
2012-02-27
C&Co.™ 1118
C&Co.™ 1117
C&Co.™ 1116
2012-02-26
C&Co.™ 1115
C&Co.™ 1114
C&Co.™ 1113
C&Co.™ 1112
C&Co.™ 1111
C&Co.™ 1110
2012-02-25
C&Co.™ 1109
C&Co.™ 1108
C&Co.™ 1107
C&Co.™ 1106
C&Co.™ 1105
C&Co.™ 1104
C&Co.™ 1103
C&Co.™ 1102
C&Co.™ 1101
C&Co.™ 1100
2012-02-19
C&Co.™ 1099
C&Co.™ 1098
C&Co.™ 1097
C&Co.™ 1096
C&Co.™ 1095
2012-02-17
C&Co.™ 1094
C&Co.™ 1093
C&Co.™ 1092
C&Co.™ 1091
C&Co.™ 1090
C&Co.™ 1089
C&Co.™ 1088
C&Co.™ 1087
C&Co.™ 1086
C&Co.™ 1085
2012-02-13
C&Co.™ 1084
C&Co.™ 1083
C&Co.™ 1082
2012-02-12
C&Co.™ 1081
C&Co.™ 1080
C&Co.™ 1079
C&Co.™ 1078
C&Co.™ 1077
C&Co.™ 1076
C&Co.™ 1075
C&Co.™ 1074
C&Co.™ 1073
C&Co.™ 1072
2012-02-11
C&Co.™ 1071
C&Co.™ 1070
C&Co.™ 1069
C&Co.™ 1068
C&Co.™ 1067
C&Co.™ 1066
C&Co.™ 1065
C&Co.™ 1064
C&Co.™ 1063
C&Co.™ 1062
C&Co.™ 1061
Katalog C&Co.™
A.D. 2007
2007-03-12
C&Co.™ 1057
C&Co.™ 1056
C&Co.™ 1055
C&Co.™ 1054
C&Co.™ 1053
C&Co.™ 1052
C&Co.™ 1051
2007-03-11
C&Co.™ 1050
C&Co.™ 1049
C&Co.™ 1048
C&Co.™ 1047
C&Co.™ 1046
C&Co.™ 1045
C&Co.™ 1044
C&Co.™ 1043
C&Co.™ 1042
C&Co.™ 1041
C&Co.™ 1040
C&Co.™ 1039
C&Co.™ 1038
C&Co.™ 1037
C&Co.™ 1036
C&Co.™ 1035
C&Co.™ 1034
C&Co.™ 1033
C&Co.™ 1032
C&Co.™ 1031
C&Co.™ 1030
C&Co.™ 1029
C&Co.™ 1028
C&Co.™ 1027
C&Co.™ 1026
C&Co.™ 1025
C&Co.™ 1024
C&Co.™ 1023
C&Co.™ 1022
C&Co.™ 1021
C&Co.™ 1020
C&Co.™ 1019
C&Co.™ 1021
C&Co.™ 1020
C&Co.™ 1019
C&Co.™ 1018
2007-03-08
C&Co.™ 1017
C&Co.™ 1016
C&Co.™ 1015
C&Co.™ 1014
C&Co.™ 1013
C&Co.™ 1012
C&Co.™ 1011
C&Co.™ 1010
C&Co.™ 1009
C&Co.™ 1008
C&Co.™ 1007
C&Co.™ 1006
C&Co.™ 1005
C&Co.™ 1004
C&Co.™ 1003
2007-03-06
C&Co.™ 1002
C&Co.™ 1001
C&Co.™ 1000
C&Co.™ 0999
C&Co.™ 0998
C&Co.™ 0997
C&Co.™ 0996
C&Co.™ 0995
C&Co.™ 0994
C&Co.™ 0993
C&Co.™ 0992
C&Co.™ 0991
C&Co.™ 0990
C&Co.™ 0989
C&Co.™ 0988
C&Co.™ 0987
C&Co.™ 0986
C&Co.™ 0985
C&Co.™ 0984
C&Co.™ 0983
C&Co.™ 0982
C&Co.™ 0981
C&Co.™ 0980
C&Co.™ 0979
C&Co.™ 0978
C&Co.™ 0977
C&Co.™ 0976
2007-03-02
C&Co.™ 0975
C&Co.™ 0974
C&Co.™ 0973
C&Co.™ 0972
C&Co.™ 0971
C&Co.™ 0970
C&Co.™ 0969
C&Co.™ 0968
C&Co.™ 0967
C&Co.™ 0966
C&Co.™ 0965
C&Co.™ 0964
C&Co.™ 0963
C&Co.™ 0962
C&Co.™ 0961
C&Co.™ 0960
C&Co.™ 0959
C&Co.™ 0958
C&Co.™ 0957
Inne
forum
kontakt
bannery
download
logowanie
rekomenduj nas
Menu użytkownika
Nie masz jeszcze konta? Możesz sobie założyć!
subskrypcja
informacje o zmianach na twój mail!
Artykuły > Z historii miasta i okolic > Z życia mieszczan w dawnym Świebodzinie


Z życia mieszczan w dawnym Świebodzinie

Świebodzińska Gazeta Powiatowa
Wydania nr 03(135) 2003, 04(136) 2003, 05(137) 2003, 06(138) 2003, 07-08(139-140) 2003

Podczas prawie dwa lata trwających obchodów 700-lecia Świebodzina powiedziano o mieście niemal wszystko. Ukazały się liczne publikacje, wygłoszono wiele odczytów, odbyty się ciekawe wystawy, konferencje naukowe, imprezy i uroczystości. Tematyka objęła wydarzenia polityczne, zmienne losy miasta, wojny, władców, radę miejską, rzemiosło, sławnych ludzi stąd pochodzących, tragedie, pożary, zarazy, życie gospodarcze, komunikację i wiele innych interesujących zagadnień.

W tej różnorodności tematycznej chyba jednak zbyt mało uwagi poświęcono przeciętnym mieszkańcom miasta, ich codzienności i problemom jakie nurtowały ich przed wiekami. Przyjrzyjmy się zatem niektórym ciekawszym aspektom ówczesnego życia mieszczan. Na ile ich życie odmienne było od dzisiejszego, a na ile może nawet i podobne. Sięgając wstecz, niejedno wyda się nam dziwne, zaskakujące, może nawet śmieszne, ale to też historia, tyle że inna niż ta, jaką znamy z podręczników.

Odkładam wiec na bok wielką historię i spróbuję zająć się sprawami nieco lżejszymi, co nie znaczy, że zamierzam choćby na jotę minąć się z prawdą historyczną. Korzystać będę z wiarygodnych źródeł, z kronik, opisów, statutów miejskich, dokumentów, ówczesnej poezji a nawet z kazań, powołując się na takie znane nazwiska jak J. Schickfuss, S. G. Knispel, G. Zerndt, B. Fabri, A. L. Karschin, R. Rimpler, A. Nath i wiele innych.

Nie dziwmy się jednak temu, co było 200, 300 czy 400 lat temu. Świat bowiem zmienia się w zastraszającym tempie. Pomyślmy, że jeszcze wielu z nas wychowało się nie tylko bez internetu czy telewizora, ale bez radia, odkurzacza a nawet, o zgrozo, bez żarówki. A przecież nie aż tak dawno to było!

Czas

Rytm XIV, XV czy XVI-wiecznego Świebodzina, podobnie jak i innych miast, wyznaczało słońce, różnie długo świecące w różnych porach roku. Określone pory dnia obwieszczał dźwięk dzwonu kościelnego na podstawie znajdującego się w kościele zegara o tarczy jeszcze 24-godzinnej, do którego według skomplikowanych tabel obliczano poprawki na każdy dzień roku.

Życie miasta pozostawało w harmonii z rytmem przyrody, a więc ze wschodami i zachodami słońca, które wyznaczało początek i koniec miejskiego życia. W mrocznych wnętrzach warsztatów nawet w dzień trudno było pracować, więc rzemieślnicy najchętniej pracowali na zewnątrz w podcieniach swoich domów, bowiem na lampkę oliwną, czy jeszcze droższą świecę nie było stać przeciętnego mieszczanina. Jedynie światło słoneczne było darmowe. Miasto żyło latem 16 godzin, zimą zaś tylko 8 godzin. Zimą pracowano zatem dwa razy krócej, produkcja była o połowę mniejsza, zarobki też.

Dzwon wydzwaniał początek dnia, początek pracy, południe, koniec pracowitego dnia i porę snu. Na przestrzeni roku wszystko się przesuwało z wyjątkiem południa zgodnego przecież z górowaniem słońca. Był to środek dnia, a więc pora obiadu. Do dziś w wielu regionach na Zachodzie je się obiad o godz. 12.00, a w pracy jest o tej porze przerwa obiadowa.

Na świebodzińskich wieżach kościoła i ratusza umieszczono zegary dopiero w roku 1555 w czasie odbudowy miasta po wielkim pożarze (jedna z dwu wież ratusza nazywała się Seigerturm, czyli wieża zegarowa) prawdopodobnie jeszcze z 24-godzinną tarczą. Dopiero po 1580 roku pojawiły się zegary 12-godzinne (tzw. halbe Uhr - pół zegara), ale mieszkańcy stosowali się jeszcze bardzo długo do dawnego liczenia czasu. Na przykład we Włoszech zegary 24-go-dzinne były jeszcze w użyciu prawie do połowy XIX w.

Miasto

Paradoks średniowiecznych miast polegał na tym, że chciano by były one możliwie małe od zewnątrz dla łatwiejszej obrony, a jak największe wewnątrz, by mogły pomieścić rynek, ratusz, kościół, uliczki i setki domów mieszczańskich. Stąd ogromna ciasnota w mieście. Świebodzin nie był zbyt wielkim miastem. Od bramy Głogowskiej (księgarnia "U Edwarda") do bramy Krzyżowej (Optyk Wagner na ul. l Maja) nawet nie było 300 metrów, a od bramy Nowej (skrzyżowanie ul. Okrężnej z ul. 30 Stycznia) do placu Browarnianego jeszcze mniej. Zamek od miasta oddzielony był fosą, przez którą prowadził zwodzony most (dziedziniec LORO). Parcele pod domy były maleńkie, więc wysuwano pierwsze piętro ku ulicy, podpierano je słupami i powiększano w ten sposób powierzchnię mieszkalną. Tak powstawały podcienia wzdłuż szerszych uliczek i oczywiście wokół rynku. Podcienia po południowej stronie rynku (sklep rybny) istniały jeszcze w połowie XIX wieku, a niektóre po stronie północnej (sklep chemiczny) nawet do II wojny światowej.

W tych warunkach przejście przez miasto piechotą nie było takie proste. Nieco łatwiej można było przejechać je konno, ale już wozy miały w ciasnych uliczkach wielkie trudności z wymijaniem się. Jezdnie długo jeszcze nie były utwardzone (błoto, śmieci, koleiny), większość mieszczan posiadała za miastem pola i łąki, toteż każdego ranka pędzono ulicami bydło na pastwiska, a wieczorem z powrotem do obór. Nietrudno więc zrozumieć, że w tych warunkach, mieszkańcy żyli na ogół w zamkniętych społecznościach, ograniczających się często do jednej uliczki. Tylko wielkie uroczystości czy wydarzenia jednoczyły całą społeczność.

Wbrew dzisiejszym wyobrażeniom, przez podcienia przejść było dosyć trudno. Zastawione były one sprzętami, warsztatami rzemieślniczymi, kołyskami, beczkami itp. Tu pracował ojciec, tu prała matka, tu bawiły się małe dzieci. Znacznie później powstawały drewniane chodniki, zresztą początkowo tylko dla tych, którzy płacili podatki (Bürgersteig - chodnik dla mieszczan). Życie toczyło się zatem głównie w podcieniach. Były one otwarte ku ulicy, no i na boki do sąsiadów. Cóż za udogodnienie! Wiadomości, pogłoski, plotki przebiegały przez miasto lotem błyskawicy. Znacznie skuteczniej niż dziś telefonem, gdyż wszyscy po kolei, chcąc nie chcąc, w tym musieli uczestniczyć, nawet nie ruszając się z miejsca, czy nie odrywając się od warsztatu. A że plotka docierała na drugi kraniec miasta mocno zmieniona? Cóż, taka jest do dziś natura plotki!

Przodowały w tym jak zwykłe kobiety, bo mężczyźni musieli pilnować warsztatu, ale odbijali to sobie wieczorem w karczmie, gdzie przy piwie wymieniali poglądy. Knajpki były liczne, niemal przy każdej ulicy. Tu spotykali się co wieczór ci sami bywalcy, siadając oczywiście przy określonych stołach według godności. Każdy miał tam swoje stałe miejsce. Majstrowie siedzieli przy "najgodniejszym" stole. Do dziś w Niemczech, niemal w każdym lokalu spotkamy blisko bufetu stół z tabliczka "Stammtisch", czyli dla stałych bywalców. Zwykły gość tam nie siada!

W gospodzie przebywać wolno było tylko do godziny dziewiątej (nowego czasu). Oznajmiał to ostatni "dzwon do spania" zwany częściej "dzwonem piwnym". Napotkany po tej godzinie był karany, a karczmarz jeszcze surowiej, gdyby po tej godzinie podał piwo lub pozwolił na dłuższe przebywanie. Dlatego też strażnicy miejscy mieli obowiązek obejść wcześniej wszystkie miejsca wyszynku przypominając gościom o konieczności uiszczenia szynkarzowi zapłaty, tak by mogli oni w porę, przed dzwonem piwnym, opuścić lokal.

Najlepiej życie miasta charakteryzują zakazy. Są one bowiem dowodem na żywotność określonych zachowań, nawyków, czy wręcz wykroczeń mieszczan. Oto przykładowo niektóre tylko zakazy wybrane z XVIII-wiecznych statutów miasta Świebodzina, obrazujące pośrednio ówczesne stosunki. Pomijam wysokości kar:

- zabrania się w gospodach gry w karty czy kości o pieniądze. Kto by takich widział a nie zgłosił strażnikom, będzie karany na równi z nimi,
- po dziesiątej każdy mieszczanin powinien być w domu, nie mówiąc już o czeladnikach czy uczniach,
- zabrania się rzeźnikom wyrzucania odpadów w obrębie miasta,
- zabrania się wywieszania skór do suszenia na ulicach i placach,
- zabrania się szewcom wyrzucania zrzynek skórzanych na ulice, a mieszczanom śmieci lub popiołu na ulice, czy też do fosy,
- nie wolno pozostawiać na ulicach odchodów bydlęcych przez niedzielę,
- nie wolno porzucać w mieście ani w fosie żadnej padliny,
- nie wolno ani w mieście ani w ogrodach puszczać bydła luzem,
- zabrania się prania przy studniach,
- kto w swoim ogrodzie albo na swoim polu złapie świnię w szkodzie ma pełne do niej prawo, do zabicia włącznie,
- przyłapany w cudzym ogrodzie poniesie surową karę,
- wysoką karę zapłaci też ślusarz gdyby wykonał wytrych,
- zabrania się noszenia broni poza określonymi okolicznościami.

Kary za nierząd były wysokie, ale był to jeden z tych zakazów, z którymi żadna rada uporać się nie potrafiła. Szczególnie trudno było walczyć z wędrownymi nierządnicami. Podobnie zresztą jak dziś.

Życie koncentrowało się w ratuszu i wokół niego. Tu urzędował burmistrz, rajcy, sąd, straż miejska, tu była apteka, jedyna legalna waga do ważenia wełny, tu ubijano interesy, tu zawierano umowy handlowe i opijano je w piwiarni i winiarni w podziemiach. Od strony północnej dobudowanych było do ratusza 16 szachulcowych straganów rzeźniczych, które rozebrano dopiero w roku 1855. Sulechów takie kramy, przylegające do ratusza, posiadał jeszcze 15 lat dłużej.

Sukiennicy

"Będę miał skórę wyczesaną jak świebodzińskie sukno" - lamentował pan Zagłoba popadłszy w niewolę, Podbipięta zaś "ubrany był dostatnio, w szarą kurtę ze świebodzińskiego sukna". Musiało mieć to sukno rzeczywiście znakomitą renomę, skoro Sienkiewicz właśnie je uwiecznił w "Ogniem i Mieczem". W roku 1935 niemiecki historyk z dumą pisze w miejscowym czasopiśmie, że nawet polski noblista musiał wysoko cenić świebodzińskie sukno, skoro sławił je w swojej twórczości.

Świebodzin rzeczywiście żył sukiennictwem. Kroniki podają, że we wczesnych latach XVII wieku było w mieście ok. 200 sukenników, którzy stanowili ponad połowę wszystkich rzemieślników. Sto lat później było ich już nawet 264. Mówiąc o rzemiosłach można dostać zawrotu głowy od ówczesnej ich różnorodności. Kuśnierzy w owym czasie było 30, szewców 30, krawców 25, piekarzy 18, rzeźników 16. Ponadto byli złotnicy, kowale od miedzi, od mosiądzu, od żelaza, ślusarze, rusznikarze, mieczownicy, nożownicy, stolarze, stelmachowie, fachowcy od kół do wozów, powroźnicy, bednarze, garnkarze, garncarze, rymarze, siodlarze, farbiarze, kapelusznicy, grzebieniarze, iglarze, szklarze, płóciennicy, trykociarze, pończosznicy, balwiarze i wielu, wielu innych. Jakże zmieniły się czasy! Dziś szewcy już nie szyją butów, a kuźnie możemy oglądać tylko w skansenach.

Wśród cechów panowała wręcz kastowość. Byty cechy godne, godniejsze, ale najgodniejsi w Świebodzinie byli sukiennicy. To oni byli najczęściej burmistrzami i dominowali w radzie miejskiej. A że także u władców cieszyli się znacznymi względami świadczy następujące zdarzenie. Z początkiem XVII wieku cech trykociarzy popadł w zatarg z sukiennikami. Sprawa musiała być wielce honorowa, skoro trykociarze wysłali petycję aż do cesarza, by ten rozstrzygnął spór. Cesarz złajał jednakże trykociarzy za to, że ośmielili się z sukiennikami wejść w konflikt i wymierzył im jeszcze grzywnę za zuchwałość.

Cech sukienników był nadzwyczaj bogaty. Posiadał na własność liczne młyny i folusze w mieście oraz w okolicy. W cechu panowały surowe reguły i tradycją uświęcony ceremoniał. Pełne rytuału było przyjmowanie ucznia, czy też egzamin na mistrza. Najbardziej jednak uroczyście wyzwalano ucznia na czeladnika. Odbywało się to według uświęconego tradycją scenariusza. Wszystkie te rytuały miały wiele wspólnego z wolnomularstwem, jako że posiadały z nim podobny, średniowieczny rodowód.

Kilka ciekawostek z reguł panujących w cechu. Cel był jasny: honor i zwartość cechu, obrona przed obcym elementem i dziedziczność warsztatów.

Temu celowi służyło surowe prawo rodzinne. W rodzinie mistrza mogły być na przykład dwa rodzaje dzieci. A więc pełnoprawne dzieci mistrza z licznymi przywilejami cechowymi i te gorsze dzieci, bez praw cechowych, które urodziły się wprawdzie z tych samych rodziców, ale niestety w okresie kiedy ojciec był jeszcze zwykłym czeladnikiem. Nie należało się więc czeladnikom zbytnio śpieszyć z małżeństwem. Kto składał egzamin mistrzowski musiał być żonaty lub co najmniej zaręczony, a jeśli ponadto zaręczony był z córką jakiegoś mistrza, to był zwolniony z wielu kosztownych opłat. Córki mistrzów były zatem świetną partią, więc starających się o nie, było wielu. Cóż z tego, kiedy męża i tak wybierał ojciec. Kto był synem mistrza, albo był zaręczony z córką mistrza, chcąc zostać czeladnikiem, płacił pół talara zamiast trzech, a za egzamin mistrzowski trzy talary, zamiast trzynastu. Otrzymywał ponadto wiele innych przywilejów, a gdy zostawał mistrzem, uzyskiwał prawa współwłaścicielskie do niemałego zresztą majątku cechu. Wdowy po mistrzach zachowywały wszystkie uprawnienia zmarłego męża, z zasiadaniem we władzach cechu włącznie.

Kary w cechu były surowe. Niektóre płacono woskiem, który był potrzebny cechowi, także radzie miejskiej, na bardzo drogie a niezbędne świeczki. Funt wosku to była dość wysoka grzywna. Do dziś mówi się, że "gra jest warta świeczki". Surowsze kary sięgały nawet do trzech lat zakazu zasiadania przy wspólnym stole i wykluczenie z ceremoniału, kultowego wręcz, otwierania skrzyni cechowej. Kara polegała na tym, że ukarany musiał przychodzić na każdą uroczystość, lecz przebywał w odrębnej izbie. Gdyby choć na jedną taką uroczystość np. ze wstydu się nie zjawił, to kara mogła zostać przedłużona nawet o rok.

Wyuczony adept udawał się na wędrówkę i zatrudniał się w różnych regionach u różnych mistrzów. Ten powszechnie obowiązujący zwyczaj dotyczył także innych zawodów. Możliwe to było, gdyż w całej prawie Europie Środkowej panował jeden język, język niemiecki. Korzyści z takich wędrówek były wielorakie. Młody rzemieślnik nie tylko poznawał inne kraje i obyczaje, ale przede wszystkim zdobywał wiedzę o nowych wynalazkach i technologiach, które później, już jako mistrz, wprowadzał we własnym warsztacie. Drogę w świat otwierało mu "świadectwo dobrego pochodzenia", które musiał uzyskać od rady miejskiej. W naszym muzeum zachował się taki dokument z roku 1730, o formacie ok. 30 na 50 cm, z przywieszoną do niego wielką pieczęcią miejską. W dokumencie tym świadkowie stwierdzają pod przysięgą, że Johann George Schmiedt pochodzi z prawego łoża i z porządnej rodziny, że jest pobożny i nigdy nie nastawał na cudzą własność. Na dobrej opinii o rodzicach się nie kończy. Czytamy dalej m.in.. że "Dziadkiem ojca był szacowny i pracowity Christoph Schmiedt, rolnik i ławnik sądowy z Żółkowa (ob. ul. Świerczewskiego), a babka ojca czcigodna i cnót pełna Anna z domu Schmolkin była ślubną córką Martina Schmolkina, mieszczanina ze Świebodzina, oraz czcigodnej i cnót pełnej Jadwigi z domu Dielingin. Dziadkiem matki był... itd." Po krótkim opisie cnót pradziadków następuje prośba do władz wszystkich cechów o udzielenie młodzieńcowi pomocy i otoczenie go opieką. Czeladnik zatrudniał się najczęściej na rok, poczem udawał się na dalszą wędrówkę w poszukiwaniu kolejnego zatrudnienia. Terminowanie u większej liczby mistrzów przynosiło mu większe doświadczenie, no i po powrocie, rzecz jasna, większe poważanie w rzemieślniczym środowisku.

Obowiązkowa wędrówka trwała od 2 do 4 lat w zależności od zawodu, ale kto nie odbył przynajmniej jednego roku wędrówki nie mógł liczyć na szacunek i był w gronie czeladników traktowany jako niepełnowartościowy. W czeladniczym środowisku nawet nie zwracano się do niego przez zwyczajowe "ty", lecz przez "pan" (niem. "Się").

Kontrola jakości sukna była niezwykle surowa i drobiazgowa, począwszy od surowca aż po gotowy wyrób. Kontrolerzy dopuszczali sukno do handlu dopiero po zakwalifikowaniu go do jednej z trzech klas jakości i oznakowaniu go ołowianą plombą z odpowiednim symbolem. Na plombie widniała również nazwa miasta, z którego sukno pochodziło. Dzięki temu słynęło świebodzińskie sukno ze swojej wysokiej jakości tak na wschodzie, jak i na zachodzie. Cieszyło się ono wielkim powodzeniem między innymi we Wrocławiu, Frankfurcie, czy na targach w Lipsku, a w XVI i XVII wieku cech świebodzińskich sukienników posiadał nawet własne domy towarowe w Gnieźnie i w Elblągu.

Odbudowa po pożarach

Pożary były zmorą ówczesnych miast, były wielką tragedią i nie wolno nam tego bagatelizować, lecz wbrew naszym dzisiejszym wyobrażeniom miasto szybko dźwigało się z tego nieszczęścia. Straty zresztą nie były aż tak głębokie. Domy nie kryły zbyt wielkich dóbr, jedynie sprzęty domowe i narzędzia pracy. Część dawało się uratować, a ciągła groźba pożaru wzmagała przezorność mieszczan. Pieniędzy nikt na wierzchu nie trzymał. Albo były zakopane w piwnicy w garnku, albo ulokowane w zakupionych za miastem gruntach. Prawie każdy mieszczanin był jednocześnie rolnikiem, więc na swoim polu miał, albo szybko sklecał prowizoryczny domek, w którym można było chwilowo zamieszkać. Najbardziej poszkodowani byli jak zwykle najbiedniejsi mieszczanie. Tracili wszystko, a ukrytego nie mieli nic.

Po otrząśnięciu się z tragedii, zabierano się bezzwłocznie do odbudowy. Drewno, na kredyt lub darmo dawała rada z lasów miejskich (Stadtheide), które ciągnęły się aż po Jezioro Niesulickie. Książę przeważnie zwalniał miasto z podatków, danin i różnych innych ciężarów, z niektórych, np. po wielkim pożarze roku 1541, nawet na 16 lat. Czasem książę dawał dodatkowe przywileje. Po tym największym pożarze, kiedy spłonęło niemal całe miasto, nadał np. przywilej trzeciego dorocznego targu (Jahrmarkt), dzięki czemu zdobył sobie przy okazji ogromną wdzięczność mieszczan.

Prawo targu bowiem przynosiło miastu spore korzyści. Miasto szybko dźwigało się z ruin. Oto jak taką odbudowę opisuje kronikarz: "Domy powstawały łatwo i szybko. Wykonywano je z kratownicy drewnianej wypełnionej gliną, rzadziej cegłą. Budowano dość beztrosko. Ledwie wyrównano zgliszcza i sklepiono małą piwniczkę, układano kamienie polne płytko, lub nawet na powierzchni, kładziono na nich belki, do których przymocowywano drewnianą konstrukcję, wypełniano ją gliną zmieszaną ze słomą, zbijano podłogę, lekką konstrukcję dachową pokrywano gontem a po krótkim przeschnięciu bielono i wprowadzano się".

I tu zdumiewający paradoks! Niedawna katastrofa stawała się kołem napędowym ożywienia handlu i rzemiosła. Potrzeba było wszystkiego, od guzika, czapki, sukni, butów, płaszcza po meble, narzędzia i warsztaty. Któż to mógł wyprodukować? Oczywiście rzemieślnicy! Ci sami, którzy przed pożarem wyczekiwali klienta teraz nie mogli nadążyć z robotą. I to wszyscy jednocześnie! Także kupcy mogli sprowadzać przeróżne towary, bo mieszczanie sięgali po zakopane talary i dukaty. Tak to na gruzach i zgliszczach powstawał nowy, często jeszcze większy, dobrobyt.

Bractwo kurkowe

W czasach gdy władza centralna nie była jeszcze zbyt silna, miasto samo musiało dbać o swoje bezpieczeństwo. Przed regularną armią, uzbrojoną w ciężkie armaty, oczywiście nie miało żadnych szans, ale w czasach częstych zresztą wojen i niepokojów, ogromnym zagrożeniem były kręcące się różne bandy rzezimieszków, a po bitwach grupy maruderów, lub oddziały niedobitków. Ci byli bezwzględni. Mieli swoje metody. Wpadali do miasta, brali kilku zakładników spośród znakomitszych mieszczan i wymuszali za nich wysoki okup. Dlatego też każdy mieszczanin pod przysięgą zobowiązany był do gotowości i do stawiania się pod bronią na wyznaczonym odcinku murów i do obrony miasta. Koniecznością więc były regularne ćwiczenia strzeleckie. Ponadto dwa razy do roku odbywały się konkursy w strzelaniu, a miasto fundowało wysokie nagrody, by zapewnić sobie jak najlepszych strzelców. Dawniej strzelano z kuszy, później z broni palnej. Z biegiem czasu powstawały bractwa kurkowe, na których spoczywał obowiązek utrzymywania mieszczan w gotowości obronnej. W bractwie obowiązywało zaprzysiężenie, ceremoniał, nakazy, zakazy, kary honorowe, stopnie itd. Tradycje te pielęgnowane są w wielu miastach, np. w Krakowie, po dziś dzień.

Najważniejsze było strzelanie królewskie o tytuł króla kurkowego, którego potem przez cały rok traktowano z nadzwyczajnymi honorami. Strzelaniom towarzyszyły różne imprezy, którymi żyło całe miasto. Szczególnie uroczysty był wymarsz na strzelnicę. Piękne stroje braci kurkowej pod bronią i ze szpadami u boku, przemarsz ze sztandarami i orkiestrą pod ratusz, gdzie do korowodu przyłączał się burmistrz z rajcami i starszyzną w odświętnych, wykwintnych pelerynach. Pochód udawał się pod dom aktualnego jeszcze króla kurkowego. Ten wynosił przechowywaną przez siebie skrzynię z insygniami bractwa i w uroczystym przemarszu udawano się na strzelnicę. Znajdowała się ona wzdłuż muru miejskiego na lewo za bramą Krzyżową aż do następnej baszty i miała 300 kroków długości, (dziś - skwer i resztki baszty przy ulicy Wałowej). Strzelnica zajmowała wąski pas między murem a fosą, tak więc widzowie mogli oglądać widowisko i z muru i zza fosy.

Imprezy takie organizowano z wielkim rozmachem i tak np. w roku 1563 zaproszono gości z różnych miast od Zielonej Góry po Gorzów. Było wiele cennych nagród. Za pierwsze miejsce nagrodą był wół wartości 12 talarów (siedmiomiesięczna pensja nauczyciela), za drugie nagroda wartości 10 talarów itd. Równocześnie odbywały się zawody w kręgle, kości, występy wędrownych aktorów, muzyków, kuglarzy oraz wiele innych atrakcji. Inne miasta również zapraszały strzelców z sąsiedztwa by podnieść w ten sposób rangę swoich imprez. I tak pewien świebodziński strzelec wrócił kiedyś ze zdobytym wołem z Sulechowa, a inny jakiś czas później taką samą nagrodę przyprowadził z Krosna. Powracających do miasta króli witało całe miasto iście po królewsku. Widać, że świebodzińscy strzelcy prezentowali nie lada klasę.

Bractwo kurkowe było w mieście bardzo znaczącą instytucją. Obok swoich statutowych zadań, dostarczało mieszkańcom zabawy, uciechy, rozrywki, muzyki, sztuki, kultury i piękna, a ponadto znane ono było ze swojej szerokiej działalności dobroczynnej.

Obyczaje

Życie rodzinne kilka wieków temu było o wiele surowsze niż dziś. Bicie żon i dzieci w domach mieszczańskich nie należało do rzadkości, a i na dworach nie było czymś niezwykłym. Świadczyło to wręcz pozytywnie o mężczyźnie, że potrafi trzymać rygor w rodzinie. Nawet król pruski Fryderyk Wilhelm I (początek XVIII wieku) „wychowując" swojego dorastającego syna i następcę tronu, późniejszego króla Fryderyka II, nie szczędził laski na jego grzbiecie. Oczywiście nie należy tego uogólniać, ale dość powszechnie sytuacja bezbronnych dzieci i nie posiadających wówczas zbyt wielkich praw kobiet, była nie do pozazdroszczenia.

Do dziś kobiety nie mogą dowalczyć się równego traktowania, a cóż dopiero 200, 300 czy 400 lat temu. Czy w owych czasach kobieta mogła oczekiwać pomocy, czy choćby otuchy? Tak! Dawał ją niekiedy nawet kaznodzieja. Zielonogórski pleban Bernard Fabri, żyjący w drugiej połowie XV wieku, uchodzący, jak na owe czasy, za umiarkowanego, wygłaszał głośne wówczas kazania. Ukazywały się one drukiem i stanowiły wzorzec dla innych kaznodziejów. Świebodzińskich oczywiście też. Oto jego nauki dla małżonków: „O dobra pani, co masz robić w twoich utrapieniach? Słuchaj dobrej rady. Jeśli masz męża kłótliwego, pijaka, bijącego cię, niecierpliwego, bądź cierpliwa. Znoś to za grzechy twoje. Niech będzie to twój czyściec. Oczyścisz się przez to z grzechów twych. Nie będziesz potrzebowała w przyszłości czyśćca, ponieważ Bóg nie karze dwukrotnie za jedną winę. W zagniewaniu twym odpowiadaj twemu mężowi lekko, słodko i łaskawie... Kochany mężu, może pytasz mnie: Co ja biedny człowiek winienem czynić z niewiastą? Traktuję ją, jak obchodzi się z dorszem, który nie jest dobry i użyteczny, jeśli się go nie rozmiękczy delikatnie biciem. Postępuj wedle słów Księgi Mądrości «Serce harde uderz laską»... Wielkim ciężarem jest znosić gniew złej kobiety. Albowiem Eklezjastes mówi: «Nie ma złości ponad złośliwość niewiasty i nie ma zagniewania nad gniew kobiety». Poeta zaś mówi; «Zła niewiasta jest o trzy asy gorsza od diabła»".

Rada miejska na swój sposób też interweniowała. Oczywiście w zwykłe bicie żon się nie wtrącała, ale już za znęcanie się nad własną żoną. maż musiał zapłacić 10 talarów. Zdarzało się to jednak niezwykle rzadko, ponieważ kobiety się po prostu prawie nigdy nie skarżyły.

Tyle samo musiał zapłacić żonaty mężczyzna przyłapany u dziewki. Tego żony też nie zgłaszały, bo choć nieuniknioną zemstę męża, czy też poważny uszczerbek w budżecie domowym można by było jeszcze znieść, to najgorsze groziło jej ze strony złośliwych sąsiadek, które oplotkowałyby ją natychmiast jako tak nieudaczną żonę, że jej biedny mąż zmuszony został do szukania pociechy u innej. I tak to kobiety same zapracowywały sobie na własną dyskryminację. A mężczyźni wiedzeni instynktem samozachowawczym nie dopuszczali kobiet do szkoły i wiedzy, bo mogłyby one zbyt szybko zmądrzeć.

Każde miasto, w średniowieczu i później, posiadało łaźnie. Pisze o nich kronikarz bez ogródek: „Łaźnie w Świebodzinie były dwie - jedna przy ulicy Baderstraße (ob. Głowackiego), druga w pobliżu kościoła. Łaźnie, o których niewiele można dobrego powiedzieć, były miejscem niedozwolonych kontaktów seksualnych. Prowadzili je balwierze, którzy jednocześnie byli golarzami, rwali zęby i opatrywali rany. Prowadzili zawód podejrzany, z którego jednakowoż dało się dobrze żyć. W skład obsługi łaźni wchodziły damy i służące kąpielowe. Do wanien podawano przysmaki oraz trunki..." Jak opłacalne były to przybytki niech świadczy zapis, że w roku 1603 niejaki Melchior Schmied wykupił przywilej prowadzenia łaźni, za co zapłacił 500 szoków miśnieńskich - równowartość 1000 talarów (nauczyciel otrzymywał z ratusza 5 talarów na kwartał). Widać jaki to był kokosowy interes! Oczywiście, tak jak i dzisiaj, grzmieli wówczas moraliści, lecz bezskutecznie. Dla kasy miejskiej właściciele łaźni byli bowiem najlepszymi i najbardziej punktualnymi płatnikami.

Anna Luise Karschin (1722-1791). Portrait, Brustbild der Dichterin nach halblinks im Achteck. Kupferstich um 1825 mit Punktiermanier von L. Buchhorn bei Schumann, Zwickau. Plattengröße ca. 18 x 12 cm, breiterer Rand. Guter Erhaltungszustand. – Die bei Schwiebus (Schlesien) geborene 'deutsche Sappho' war tätig in Tirschtiegel, Schwiebus, Fraustadt, Großglogau und Berlin.
Anna Luise Karschin (1722-1791). Portrait

Od innych nieprawości Świebodzin też nie był wolny. Posłużę się słowami poetki Anny Louisy Karschin, która mieszkała tu 11 lat od 1738 do 1749 r. jako żona sukiennika, nawiasem mówiąc niezłego pijaczyny i awanturnika. Napisała w jednym ze swych listów:

 

„Mieszczanie w miasteczku Świebodzin różnią się tu od chłopów przekleństwami, a szlachta od mieszczan opilstwem i ciemnotą".

 

Anna Luise Karschin (1722-1791). Portrait
Anna Luise Karschin (1722-1791). Portrait

Anna Luise Karschin (1722-1791). Portrait
Anna Luise Karschin (1722-1791). Portrait

Może pisała to w rozgoryczeniu, ale przecież była ona naocznym świadkiem tutejszych stosunków. W swoim prawie stuwierszowym satyrycznym utworze poetyckim pisze, że kiedy pewien, oczywiście wymyślony przez nią wędrowca dotarł przed bramę Świebodzina to ujrzał pod drzewem związaną kobietę. Bohater poematu opowiada dalej:

 

„Z oblicza jej wielki smutek wyzierał
Ręce na plecach jej związano,
Oczy miała pełne łez, włosy zmierzwione,
Kiedy podszedłem bliżej,
Okazało się, że była nią Sprawiedliwość,
(...)”

Pani Sprawiedliwość skarży mu się, że zrabowano jej wagę i miecz i że dawno już ją z miasta wypędzono. Między innymi mówi dalej jakie to pod jej nieobecność w mieście panuje bezprawie:

 

„Niech się pan rozejrzy mój przyjacielu
A ujrzy Pan nowiutki dom pod tamtą bramą,
Tam mieszka pewien rajca, szelma w ludzkiej skórze,
Co matactwami sobie ten dom wybudował..."

Zamiast komentarza posłużę się słowami Gustawa Zerndta autora trzytomowej historii Świebodzina (1909 r.), który opis ciemniejszych stron życia świebodzińskich mieszczan kończy z optymizmem: „ale oczywiście większość mieszczan była bogobojna". Pozostańmy przy tym, ale dobrze jest wiedzieć, że i w przeszłości nie zawsze było idealnie.

Szkoła

Każdy dziejopis z dumą wymienia znakomite osobistości wywodzące się z opisywanego miasta czy miasteczka. Czyni to zwykle jednym tchem wraz z pięknym opisem szkół co sugeruje, że właśnie w tym mieście oświata stała na niebywale wysokim poziomie. Nic bardziej złudnego! W owych czasach tylko zamożni ziemianie i najmożniejsi kupcy zatrudniali nauczycieli domowych i możliwie szybko wysyłali synów do renomowanych szkół we Frankfurcie, Berlinie czy Wrocławiu, by mogli oni tam następnie kończyć uniwersytety.

Przeciętny natomiast rzemieślnik, czy drobny kupiec posyłał synów do szkółki parafialnej (tzw. Trivialschule), gdyż innych w tak małym miasteczku jak Świebodzin w XVI, XVII czy XVIII wieku po prostu nie było. Do szkoły posyłał kto chciał i kiedy chciał bo przecież obowiązek szkolny to dopiero druga połowa XIX wieku i to też nie wszędzie. Długo jeszcze ważniejsze było wyuczenie syna na czeladnika w ojcowskim warsztacie, a córki na dobrą gospodynię w maminej kuchni.

Szkoła spełniała całkiem inne zadania niż dziś. Uczono modlitw, ministrantury, pieśni kościelnych bo chłopcy byli przecież podstawą chóru kościelnego. Ponadto szkoła była przechowalnią chłopców by nie psocili ani w domu ani w mieście. Uczono trochę czytania na biblii, wreszcie pisania na drewnianych deszczułkach, później na tabliczkach z łupku.

Nie próbujmy porównywać tych szkół do dzisiejszych. Przecież dopiero co Gutenberg wynalazł druk, a papier był rarytasem. Pomyślmy, zaledwie 60 lat temu, a pamięta to wielu starszych czytelników, używano jeszcze w niektórych regionach Polski tabliczki i rysika miast zeszytu i długopisu. Poziom ówczesnych szkół zależał od wielkości miasta, zaangażowania proboszcza, później pastora, od poziomu nauczyciela, a przy braku takiego od uczącego organisty czy kantora. Szczególnie niski był poziom w okresie wojen religijnych. Zwyciężała raz reformacja, to znów kontrreformacja i za każdym razem po prostu przepędzano nauczyciela niesłusznego wyznania. Jaka by jednak nie była ta szkoła, to stanowiła ona i tak ogromny postęp wobec wcześniejszego, niemal powszechnego analfabetyzmu.

Do XVII wieku nauczanie dziewcząt w ogóle nie wchodziło w grę. Przytoczę jeden tylko, ale znamienny przykład. Wspomniana już poetka Anna Karschin pisze w jednym ze swoich późniejszych listów, że w 1730 roku, kiedy była małą dziewczynką, jej stryjeczny dziadek, emerytowany urzędnik, uczył ją czytać w oparciu o biblię, wbrew zdecydowanemu sprzeciwowi babki.

Nawet chóry kościelne były dla dziewcząt niedostępne. Były one wyłącznie męskie, a głosy sopranowe wykonywali chłopcy przed mutacja głosu. Tę średniowieczną i późniejszą tradycję utrzymują do dziś niektóre chóry np. Poznańskie Słowiki.

A wracając do poziomu szkół, to jakiż mógł on być w przeraźliwie przeładowanych klasach, przy jednoczesnym braku nauczycieli. Król Fryderyk II wydał nawet polecenie zatrudniania inwalidów wojennych, niezależnie od ich wykształcenia, jako nauczycieli. Załatwiał tym samym dwie sprawy: troskę o szkoły i o swoich licznych weteranów. Pisze historyk Gustav Zerndt, że wizytacja szkól w roku 1835 (to niespełna 170 lat temu!) stwierdziła w Świebodzinie tak ogromne przeładowanie klas, że magistrat z własnych środków musiał założyć tzw. Wolną Szkołę (Freischule) dla dzieci, których rodziców nie stać było na opłaty szkolne. Przyjęto do klasy I 40 chłopców i 49 dziewcząt, jednakże liczba ich szybko przekroczyła 100. Dzieci uczyły się w jednym pomieszczeni, a zimą w godzinach rannych przy świetle lampek oliwnych.

Rok później, według sprawozdania szkoły ewangelickiej dla rządu królewskiego klasy liczyły:

klasa chłopców mieszczańskich - 40
zwykła klasa chłopięca - 74
klasa dziewcząt mieszczańskich - l04
chłopięca klasa elementarna - 125
dziewczęca klasa elementarna - 96
mieszana klasa niższa - 200

Choć frekwencja pozostawiała zwykle dużo do życzenia, to liczby te wprawiają nas dziś w osłupienie.

Uczniów nie bito, lecz wymierzano przepisową karę chłosty - obficie ale według ścisłego regulaminu i rytuału. Określona była nawet ilość razów kijem, później trzcinką bambusową oraz część ciała (dłonie względnie siedzenie), w którą dana kara miała zostać wymierzona. W owych czasach nawet młody książę czy następca tronu otrzymywał od domowego nauczyciela karę cielesną, tyle że w zastępstwie królewicza chłostę odbierał, będący zawsze pod ręką. specjalnie opłacony chłopiec do bicia.

Chłostą karano: rozmowy, psoty, błędy ortograficzne, pomyłki w tabliczce mnożenia itp. - wszystko miało swą „wymierną cenę". Niektórzy pedagodzy wymierzali jednak karę z taką gorliwością, że budziło to sprzeciw nawet ostro bijących rodziców. Kara chłosty obowiązywała w Niemczech do końca II wojny światowej, a w Anglii bodaj 20 lat dłużej. I nie to jest zdumiewające, że parlament angielski po wieloletnich debatach zniósł tę karę tak późno, lecz to, że po kilkunastu latach wpłynął do Izby Gmin wniosek o przywrócenie w Anglii kary chłosty, gdyż domagali się tego rodzice. Coś w tym jednak jest!

Mimo, że tytuły nauczycieli brzmiały nadzwyczaj godnie: rektor, konrektor, baccalaureus to niezależnie od konfesji szkoły nauczyciele klepali biedę. Nic nowego pod słońcem! Z ratusza otrzymywał nauczyciel np. w XVI wieku 5 talarów na kwartał i czasem prawo do posiadania jednej sztuki bydła, która mogła się paść na miejskich łąkach pod opieką miejskiego pastucha. Z tego nie dało się żyć. Utrzymywał się więc z datków od rodziców tzw. Schulgeld, a ponadto ze zwyczajowych odwiedzin domów swoich uczniów. Po prostu chodził „po kolędzie" i zbierał prezenty oraz datki pieniężne. Ta forma utrzymywania się nauczycieli przetrwała do połowy XIX wieku. Nic dziwnego, że lepsi nauczyciele przenosili się szybko do ratusza na pisarzy. Stąd częsty brak nauczycieli.

Przykładem trudności z pozyskaniem dobrego nauczyciela i konieczności tolerowania byle jakiego, może być świebodziński kantor Hille, któremu w roku 1728 specjalna komisja rady miasta, na wniosek rodziców zarzuciła opieszałość, lenistwo, brak recytacji uczniów w niedzielę palmową, brak pieśni chóralnej quem Pastorum na Boże Narodzenie, a ponadto trunkowość, nadmierny rygoryzm i opryskliwość. Na dziesięciu arkuszach odpierał zarzuty, zrzucił znaczną część winy na rodziców, na brak kadry pomocniczej, na nieudolność uczniów, ale na zakończenie obiecał poprawę. Pracował jeszcze 17 lat!

Na koniec perełka. Protokół z egzaminu kwalifikacyjnego na nauczyciela z roku 1729 z jakiejś podświebodzińskiej miejscowości. Ukazał się on w roku 1935 w miejscowym „Heimatkalender". Autor Arthur Nath nie podaje nazwy miejscowości, pewnie by nawet po 200 latach nie narazić jej mieszkańców na drwiny. Protokół ukazuje dobitnie ówczesne wymagania stawiane kandydatom na nauczyciela oraz poziom jaki oni reprezentowali. Ale nie dziwmy się, przecież szkoły kształcące nauczycieli powstawały dopiero w XIX wieku.

Do egzaminu przystąpiło pięciu kandydatów. Pierwsza jego część (śpiew) odbyła się publicznie w kościele a druga przed komisją na plebani. Oto protokół z tego egzaminu w bardzo dużym skrócie, szczególnie w odniesieniu do czterech ostatnich kandydatów:

1. Jacob Mehl, tkacz z D. Ma pięćdziesiątkę za sobą. Zaśpiewał trzy pieśni kościelne, jednak melodia wpadała w zupełnie inne pieśni. Głos słaby, kilkakrotnie zapiszczał, co nie powinno być. Przeczytał fragment z biblii z 10 błędami. Sylabizował inny fragment bez błędów. Czytanie trzech rodzajów pisma odręcznego - słabo i zacinał się. Na trzy wolne pytania dał odpowiedzi satysfakcjonujące. Recytował fragment katechizmu, m.in. Dakalog. bez błędów. Dyktando - trzy linijki - 5 błędów; w rachunkach też niezbyt biegły.
2. Martin Ott, szewc. Dyktando - trzy linijki — 4 błędy; w rachunkach całkowicie niedoświadczony.
3. Friedrich Loth. podoficer, inwalida wojenny, bez nogi. Dyktando - trzy linijki - jednak 8 błędów. Z rachunków zna dodawanie i trochę odejmowanie.
4. Johann Schlütt, kotlarz. Trzy linijki dyktanda - litery napisane poprawnie, ale błędów 10. Z rachunków zna tylko dodawanie.
5. Philipp Hopp, już stary, ułomny, 60-cio letni krawiec. Pisma odręcznego nie czyta. W dyktandzie napisał trzy wyrazy - nieczytelne. Rachunków nie zna wcale, liczy na palcach jak małe dziecko.

Ostatecznie, po długiej naradzie, na nauczyciela wybrany został Jacob Mehl.

Włodzimierz Zarzycki


komentarz[0] |

© 2001-2012 by Robert Ziach C&Co. A.G.™ ® 2012 by Schwiebus.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone.

0.011 | powered by jPORTAL 2