www.schwiebus.pl

:: Z ¿ycia mieszczan w dawnym ¦wiebodzinie
Artyku³ dodany przez: schwiebu (2005-11-27 01:18:51)



Z ¿ycia mieszczan w dawnym ¦wiebodzinie

¦wiebodziñska Gazeta Powiatowa
Wydania nr 03(135) 2003, 04(136) 2003, 05(137) 2003, 06(138) 2003, 07-08(139-140) 2003

Podczas prawie dwa lata trwaj±cych obchodów 700-lecia ¦wiebodzina powiedziano o mie¶cie niemal wszystko. Ukaza³y siê liczne publikacje, wyg³oszono wiele odczytów, odbyty siê ciekawe wystawy, konferencje naukowe, imprezy i uroczysto¶ci. Tematyka objê³a wydarzenia polityczne, zmienne losy miasta, wojny, w³adców, radê miejsk±, rzemios³o, s³awnych ludzi st±d pochodz±cych, tragedie, po¿ary, zarazy, ¿ycie gospodarcze, komunikacjê i wiele innych interesuj±cych zagadnieñ.

W tej ró¿norodno¶ci tematycznej chyba jednak zbyt ma³o uwagi po¶wiêcono przeciêtnym mieszkañcom miasta, ich codzienno¶ci i problemom jakie nurtowa³y ich przed wiekami. Przyjrzyjmy siê zatem niektórym ciekawszym aspektom ówczesnego ¿ycia mieszczan. Na ile ich ¿ycie odmienne by³o od dzisiejszego, a na ile mo¿e nawet i podobne. Siêgaj±c wstecz, niejedno wyda siê nam dziwne, zaskakuj±ce, mo¿e nawet ¶mieszne, ale to te¿ historia, tyle ¿e inna ni¿ ta, jak± znamy z podrêczników.

Odk³adam wiec na bok wielk± historiê i spróbujê zaj±æ siê sprawami nieco l¿ejszymi, co nie znaczy, ¿e zamierzam choæby na jotê min±æ siê z prawd± historyczn±. Korzystaæ bêdê z wiarygodnych ¼róde³, z kronik, opisów, statutów miejskich, dokumentów, ówczesnej poezji a nawet z kazañ, powo³uj±c siê na takie znane nazwiska jak J. Schickfuss, S. G. Knispel, G. Zerndt, B. Fabri, A. L. Karschin, R. Rimpler, A. Nath i wiele innych.

Nie dziwmy siê jednak temu, co by³o 200, 300 czy 400 lat temu. ¦wiat bowiem zmienia siê w zastraszaj±cym tempie. Pomy¶lmy, ¿e jeszcze wielu z nas wychowa³o siê nie tylko bez internetu czy telewizora, ale bez radia, odkurzacza a nawet, o zgrozo, bez ¿arówki. A przecie¿ nie a¿ tak dawno to by³o!

Czas

Rytm XIV, XV czy XVI-wiecznego ¦wiebodzina, podobnie jak i innych miast, wyznacza³o s³oñce, ró¿nie d³ugo ¶wiec±ce w ró¿nych porach roku. Okre¶lone pory dnia obwieszcza³ d¼wiêk dzwonu ko¶cielnego na podstawie znajduj±cego siê w ko¶ciele zegara o tarczy jeszcze 24-godzinnej, do którego wed³ug skomplikowanych tabel obliczano poprawki na ka¿dy dzieñ roku.

¯ycie miasta pozostawa³o w harmonii z rytmem przyrody, a wiêc ze wschodami i zachodami s³oñca, które wyznacza³o pocz±tek i koniec miejskiego ¿ycia. W mrocznych wnêtrzach warsztatów nawet w dzieñ trudno by³o pracowaæ, wiêc rzemie¶lnicy najchêtniej pracowali na zewn±trz w podcieniach swoich domów, bowiem na lampkê oliwn±, czy jeszcze dro¿sz± ¶wiecê nie by³o staæ przeciêtnego mieszczanina. Jedynie ¶wiat³o s³oneczne by³o darmowe. Miasto ¿y³o latem 16 godzin, zim± za¶ tylko 8 godzin. Zim± pracowano zatem dwa razy krócej, produkcja by³a o po³owê mniejsza, zarobki te¿.

Dzwon wydzwania³ pocz±tek dnia, pocz±tek pracy, po³udnie, koniec pracowitego dnia i porê snu. Na przestrzeni roku wszystko siê przesuwa³o z wyj±tkiem po³udnia zgodnego przecie¿ z górowaniem s³oñca. By³ to ¶rodek dnia, a wiêc pora obiadu. Do dzi¶ w wielu regionach na Zachodzie je siê obiad o godz. 12.00, a w pracy jest o tej porze przerwa obiadowa.

Na ¶wiebodziñskich wie¿ach ko¶cio³a i ratusza umieszczono zegary dopiero w roku 1555 w czasie odbudowy miasta po wielkim po¿arze (jedna z dwu wie¿ ratusza nazywa³a siê Seigerturm, czyli wie¿a zegarowa) prawdopodobnie jeszcze z 24-godzinn± tarcz±. Dopiero po 1580 roku pojawi³y siê zegary 12-godzinne (tzw. halbe Uhr - pó³ zegara), ale mieszkañcy stosowali siê jeszcze bardzo d³ugo do dawnego liczenia czasu. Na przyk³ad we W³oszech zegary 24-go-dzinne by³y jeszcze w u¿yciu prawie do po³owy XIX w.

Miasto

Paradoks ¶redniowiecznych miast polega³ na tym, ¿e chciano by by³y one mo¿liwie ma³e od zewn±trz dla ³atwiejszej obrony, a jak najwiêksze wewn±trz, by mog³y pomie¶ciæ rynek, ratusz, ko¶ció³, uliczki i setki domów mieszczañskich. St±d ogromna ciasnota w mie¶cie. ¦wiebodzin nie by³ zbyt wielkim miastem. Od bramy G³ogowskiej (ksiêgarnia "U Edwarda") do bramy Krzy¿owej (Optyk Wagner na ul. l Maja) nawet nie by³o 300 metrów, a od bramy Nowej (skrzy¿owanie ul. Okrê¿nej z ul. 30 Stycznia) do placu Browarnianego jeszcze mniej. Zamek od miasta oddzielony by³ fos±, przez któr± prowadzi³ zwodzony most (dziedziniec LORO). Parcele pod domy by³y maleñkie, wiêc wysuwano pierwsze piêtro ku ulicy, podpierano je s³upami i powiêkszano w ten sposób powierzchniê mieszkaln±. Tak powstawa³y podcienia wzd³u¿ szerszych uliczek i oczywi¶cie wokó³ rynku. Podcienia po po³udniowej stronie rynku (sklep rybny) istnia³y jeszcze w po³owie XIX wieku, a niektóre po stronie pó³nocnej (sklep chemiczny) nawet do II wojny ¶wiatowej.

W tych warunkach przej¶cie przez miasto piechot± nie by³o takie proste. Nieco ³atwiej mo¿na by³o przejechaæ je konno, ale ju¿ wozy mia³y w ciasnych uliczkach wielkie trudno¶ci z wymijaniem siê. Jezdnie d³ugo jeszcze nie by³y utwardzone (b³oto, ¶mieci, koleiny), wiêkszo¶æ mieszczan posiada³a za miastem pola i ³±ki, tote¿ ka¿dego ranka pêdzono ulicami byd³o na pastwiska, a wieczorem z powrotem do obór. Nietrudno wiêc zrozumieæ, ¿e w tych warunkach, mieszkañcy ¿yli na ogó³ w zamkniêtych spo³eczno¶ciach, ograniczaj±cych siê czêsto do jednej uliczki. Tylko wielkie uroczysto¶ci czy wydarzenia jednoczy³y ca³± spo³eczno¶æ.

Wbrew dzisiejszym wyobra¿eniom, przez podcienia przej¶æ by³o dosyæ trudno. Zastawione by³y one sprzêtami, warsztatami rzemie¶lniczymi, ko³yskami, beczkami itp. Tu pracowa³ ojciec, tu pra³a matka, tu bawi³y siê ma³e dzieci. Znacznie pó¼niej powstawa³y drewniane chodniki, zreszt± pocz±tkowo tylko dla tych, którzy p³acili podatki (Bürgersteig - chodnik dla mieszczan). ¯ycie toczy³o siê zatem g³ównie w podcieniach. By³y one otwarte ku ulicy, no i na boki do s±siadów. Có¿ za udogodnienie! Wiadomo¶ci, pog³oski, plotki przebiega³y przez miasto lotem b³yskawicy. Znacznie skuteczniej ni¿ dzi¶ telefonem, gdy¿ wszyscy po kolei, chc±c nie chc±c, w tym musieli uczestniczyæ, nawet nie ruszaj±c siê z miejsca, czy nie odrywaj±c siê od warsztatu. A ¿e plotka dociera³a na drugi kraniec miasta mocno zmieniona? Có¿, taka jest do dzi¶ natura plotki!

Przodowa³y w tym jak zwyk³e kobiety, bo mê¿czy¼ni musieli pilnowaæ warsztatu, ale odbijali to sobie wieczorem w karczmie, gdzie przy piwie wymieniali pogl±dy. Knajpki by³y liczne, niemal przy ka¿dej ulicy. Tu spotykali siê co wieczór ci sami bywalcy, siadaj±c oczywi¶cie przy okre¶lonych sto³ach wed³ug godno¶ci. Ka¿dy mia³ tam swoje sta³e miejsce. Majstrowie siedzieli przy "najgodniejszym" stole. Do dzi¶ w Niemczech, niemal w ka¿dym lokalu spotkamy blisko bufetu stó³ z tabliczka "Stammtisch", czyli dla sta³ych bywalców. Zwyk³y go¶æ tam nie siada!

W gospodzie przebywaæ wolno by³o tylko do godziny dziewi±tej (nowego czasu). Oznajmia³ to ostatni "dzwon do spania" zwany czê¶ciej "dzwonem piwnym". Napotkany po tej godzinie by³ karany, a karczmarz jeszcze surowiej, gdyby po tej godzinie poda³ piwo lub pozwoli³ na d³u¿sze przebywanie. Dlatego te¿ stra¿nicy miejscy mieli obowi±zek obej¶æ wcze¶niej wszystkie miejsca wyszynku przypominaj±c go¶ciom o konieczno¶ci uiszczenia szynkarzowi zap³aty, tak by mogli oni w porê, przed dzwonem piwnym, opu¶ciæ lokal.

Najlepiej ¿ycie miasta charakteryzuj± zakazy. S± one bowiem dowodem na ¿ywotno¶æ okre¶lonych zachowañ, nawyków, czy wrêcz wykroczeñ mieszczan. Oto przyk³adowo niektóre tylko zakazy wybrane z XVIII-wiecznych statutów miasta ¦wiebodzina, obrazuj±ce po¶rednio ówczesne stosunki. Pomijam wysoko¶ci kar:

- zabrania siê w gospodach gry w karty czy ko¶ci o pieni±dze. Kto by takich widzia³ a nie zg³osi³ stra¿nikom, bêdzie karany na równi z nimi,
- po dziesi±tej ka¿dy mieszczanin powinien byæ w domu, nie mówi±c ju¿ o czeladnikach czy uczniach,
- zabrania siê rze¼nikom wyrzucania odpadów w obrêbie miasta,
- zabrania siê wywieszania skór do suszenia na ulicach i placach,
- zabrania siê szewcom wyrzucania zrzynek skórzanych na ulice, a mieszczanom ¶mieci lub popio³u na ulice, czy te¿ do fosy,
- nie wolno pozostawiaæ na ulicach odchodów bydlêcych przez niedzielê,
- nie wolno porzucaæ w mie¶cie ani w fosie ¿adnej padliny,
- nie wolno ani w mie¶cie ani w ogrodach puszczaæ byd³a luzem,
- zabrania siê prania przy studniach,
- kto w swoim ogrodzie albo na swoim polu z³apie ¶winiê w szkodzie ma pe³ne do niej prawo, do zabicia w³±cznie,
- przy³apany w cudzym ogrodzie poniesie surow± karê,
- wysok± karê zap³aci te¿ ¶lusarz gdyby wykona³ wytrych,
- zabrania siê noszenia broni poza okre¶lonymi okoliczno¶ciami.

Kary za nierz±d by³y wysokie, ale by³ to jeden z tych zakazów, z którymi ¿adna rada uporaæ siê nie potrafi³a. Szczególnie trudno by³o walczyæ z wêdrownymi nierz±dnicami. Podobnie zreszt± jak dzi¶.

¯ycie koncentrowa³o siê w ratuszu i wokó³ niego. Tu urzêdowa³ burmistrz, rajcy, s±d, stra¿ miejska, tu by³a apteka, jedyna legalna waga do wa¿enia we³ny, tu ubijano interesy, tu zawierano umowy handlowe i opijano je w piwiarni i winiarni w podziemiach. Od strony pó³nocnej dobudowanych by³o do ratusza 16 szachulcowych straganów rze¼niczych, które rozebrano dopiero w roku 1855. Sulechów takie kramy, przylegaj±ce do ratusza, posiada³ jeszcze 15 lat d³u¿ej.

Sukiennicy

"Bêdê mia³ skórê wyczesan± jak ¶wiebodziñskie sukno" - lamentowa³ pan Zag³oba popad³szy w niewolê, Podbipiêta za¶ "ubrany by³ dostatnio, w szar± kurtê ze ¶wiebodziñskiego sukna". Musia³o mieæ to sukno rzeczywi¶cie znakomit± renomê, skoro Sienkiewicz w³a¶nie je uwieczni³ w "Ogniem i Mieczem". W roku 1935 niemiecki historyk z dum± pisze w miejscowym czasopi¶mie, ¿e nawet polski noblista musia³ wysoko ceniæ ¶wiebodziñskie sukno, skoro s³awi³ je w swojej twórczo¶ci.

¦wiebodzin rzeczywi¶cie ¿y³ sukiennictwem. Kroniki podaj±, ¿e we wczesnych latach XVII wieku by³o w mie¶cie ok. 200 sukenników, którzy stanowili ponad po³owê wszystkich rzemie¶lników. Sto lat pó¼niej by³o ich ju¿ nawet 264. Mówi±c o rzemios³ach mo¿na dostaæ zawrotu g³owy od ówczesnej ich ró¿norodno¶ci. Ku¶nierzy w owym czasie by³o 30, szewców 30, krawców 25, piekarzy 18, rze¼ników 16. Ponadto byli z³otnicy, kowale od miedzi, od mosi±dzu, od ¿elaza, ¶lusarze, rusznikarze, mieczownicy, no¿ownicy, stolarze, stelmachowie, fachowcy od kó³ do wozów, powro¼nicy, bednarze, garnkarze, garncarze, rymarze, siodlarze, farbiarze, kapelusznicy, grzebieniarze, iglarze, szklarze, p³óciennicy, trykociarze, poñczosznicy, balwiarze i wielu, wielu innych. Jak¿e zmieni³y siê czasy! Dzi¶ szewcy ju¿ nie szyj± butów, a ku¼nie mo¿emy ogl±daæ tylko w skansenach.

W¶ród cechów panowa³a wrêcz kastowo¶æ. Byty cechy godne, godniejsze, ale najgodniejsi w ¦wiebodzinie byli sukiennicy. To oni byli najczê¶ciej burmistrzami i dominowali w radzie miejskiej. A ¿e tak¿e u w³adców cieszyli siê znacznymi wzglêdami ¶wiadczy nastêpuj±ce zdarzenie. Z pocz±tkiem XVII wieku cech trykociarzy popad³ w zatarg z sukiennikami. Sprawa musia³a byæ wielce honorowa, skoro trykociarze wys³ali petycjê a¿ do cesarza, by ten rozstrzygn±³ spór. Cesarz z³aja³ jednak¿e trykociarzy za to, ¿e o¶mielili siê z sukiennikami wej¶æ w konflikt i wymierzy³ im jeszcze grzywnê za zuchwa³o¶æ.

Cech sukienników by³ nadzwyczaj bogaty. Posiada³ na w³asno¶æ liczne m³yny i folusze w mie¶cie oraz w okolicy. W cechu panowa³y surowe regu³y i tradycj± u¶wiêcony ceremonia³. Pe³ne rytua³u by³o przyjmowanie ucznia, czy te¿ egzamin na mistrza. Najbardziej jednak uroczy¶cie wyzwalano ucznia na czeladnika. Odbywa³o siê to wed³ug u¶wiêconego tradycj± scenariusza. Wszystkie te rytua³y mia³y wiele wspólnego z wolnomularstwem, jako ¿e posiada³y z nim podobny, ¶redniowieczny rodowód.

Kilka ciekawostek z regu³ panuj±cych w cechu. Cel by³ jasny: honor i zwarto¶æ cechu, obrona przed obcym elementem i dziedziczno¶æ warsztatów.

Temu celowi s³u¿y³o surowe prawo rodzinne. W rodzinie mistrza mog³y byæ na przyk³ad dwa rodzaje dzieci. A wiêc pe³noprawne dzieci mistrza z licznymi przywilejami cechowymi i te gorsze dzieci, bez praw cechowych, które urodzi³y siê wprawdzie z tych samych rodziców, ale niestety w okresie kiedy ojciec by³ jeszcze zwyk³ym czeladnikiem. Nie nale¿a³o siê wiêc czeladnikom zbytnio ¶pieszyæ z ma³¿eñstwem. Kto sk³ada³ egzamin mistrzowski musia³ byæ ¿onaty lub co najmniej zarêczony, a je¶li ponadto zarêczony by³ z córk± jakiego¶ mistrza, to by³ zwolniony z wielu kosztownych op³at. Córki mistrzów by³y zatem ¶wietn± parti±, wiêc staraj±cych siê o nie, by³o wielu. Có¿ z tego, kiedy mê¿a i tak wybiera³ ojciec. Kto by³ synem mistrza, albo by³ zarêczony z córk± mistrza, chc±c zostaæ czeladnikiem, p³aci³ pó³ talara zamiast trzech, a za egzamin mistrzowski trzy talary, zamiast trzynastu. Otrzymywa³ ponadto wiele innych przywilejów, a gdy zostawa³ mistrzem, uzyskiwa³ prawa wspó³w³a¶cicielskie do niema³ego zreszt± maj±tku cechu. Wdowy po mistrzach zachowywa³y wszystkie uprawnienia zmar³ego mê¿a, z zasiadaniem we w³adzach cechu w³±cznie.

Kary w cechu by³y surowe. Niektóre p³acono woskiem, który by³ potrzebny cechowi, tak¿e radzie miejskiej, na bardzo drogie a niezbêdne ¶wieczki. Funt wosku to by³a do¶æ wysoka grzywna. Do dzi¶ mówi siê, ¿e "gra jest warta ¶wieczki". Surowsze kary siêga³y nawet do trzech lat zakazu zasiadania przy wspólnym stole i wykluczenie z ceremonia³u, kultowego wrêcz, otwierania skrzyni cechowej. Kara polega³a na tym, ¿e ukarany musia³ przychodziæ na ka¿d± uroczysto¶æ, lecz przebywa³ w odrêbnej izbie. Gdyby choæ na jedn± tak± uroczysto¶æ np. ze wstydu siê nie zjawi³, to kara mog³a zostaæ przed³u¿ona nawet o rok.

Wyuczony adept udawa³ siê na wêdrówkê i zatrudnia³ siê w ró¿nych regionach u ró¿nych mistrzów. Ten powszechnie obowi±zuj±cy zwyczaj dotyczy³ tak¿e innych zawodów. Mo¿liwe to by³o, gdy¿ w ca³ej prawie Europie ¦rodkowej panowa³ jeden jêzyk, jêzyk niemiecki. Korzy¶ci z takich wêdrówek by³y wielorakie. M³ody rzemie¶lnik nie tylko poznawa³ inne kraje i obyczaje, ale przede wszystkim zdobywa³ wiedzê o nowych wynalazkach i technologiach, które pó¼niej, ju¿ jako mistrz, wprowadza³ we w³asnym warsztacie. Drogê w ¶wiat otwiera³o mu "¶wiadectwo dobrego pochodzenia", które musia³ uzyskaæ od rady miejskiej. W naszym muzeum zachowa³ siê taki dokument z roku 1730, o formacie ok. 30 na 50 cm, z przywieszon± do niego wielk± pieczêci± miejsk±. W dokumencie tym ¶wiadkowie stwierdzaj± pod przysiêg±, ¿e Johann George Schmiedt pochodzi z prawego ³o¿a i z porz±dnej rodziny, ¿e jest pobo¿ny i nigdy nie nastawa³ na cudz± w³asno¶æ. Na dobrej opinii o rodzicach siê nie koñczy. Czytamy dalej m.in.. ¿e "Dziadkiem ojca by³ szacowny i pracowity Christoph Schmiedt, rolnik i ³awnik s±dowy z ¯ó³kowa (ob. ul. ¦wierczewskiego), a babka ojca czcigodna i cnót pe³na Anna z domu Schmolkin by³a ¶lubn± córk± Martina Schmolkina, mieszczanina ze ¦wiebodzina, oraz czcigodnej i cnót pe³nej Jadwigi z domu Dielingin. Dziadkiem matki by³... itd." Po krótkim opisie cnót pradziadków nastêpuje pro¶ba do w³adz wszystkich cechów o udzielenie m³odzieñcowi pomocy i otoczenie go opiek±. Czeladnik zatrudnia³ siê najczê¶ciej na rok, poczem udawa³ siê na dalsz± wêdrówkê w poszukiwaniu kolejnego zatrudnienia. Terminowanie u wiêkszej liczby mistrzów przynosi³o mu wiêksze do¶wiadczenie, no i po powrocie, rzecz jasna, wiêksze powa¿anie w rzemie¶lniczym ¶rodowisku.

Obowi±zkowa wêdrówka trwa³a od 2 do 4 lat w zale¿no¶ci od zawodu, ale kto nie odby³ przynajmniej jednego roku wêdrówki nie móg³ liczyæ na szacunek i by³ w gronie czeladników traktowany jako niepe³nowarto¶ciowy. W czeladniczym ¶rodowisku nawet nie zwracano siê do niego przez zwyczajowe "ty", lecz przez "pan" (niem. "Siê").

Kontrola jako¶ci sukna by³a niezwykle surowa i drobiazgowa, pocz±wszy od surowca a¿ po gotowy wyrób. Kontrolerzy dopuszczali sukno do handlu dopiero po zakwalifikowaniu go do jednej z trzech klas jako¶ci i oznakowaniu go o³owian± plomb± z odpowiednim symbolem. Na plombie widnia³a równie¿ nazwa miasta, z którego sukno pochodzi³o. Dziêki temu s³ynê³o ¶wiebodziñskie sukno ze swojej wysokiej jako¶ci tak na wschodzie, jak i na zachodzie. Cieszy³o siê ono wielkim powodzeniem miêdzy innymi we Wroc³awiu, Frankfurcie, czy na targach w Lipsku, a w XVI i XVII wieku cech ¶wiebodziñskich sukienników posiada³ nawet w³asne domy towarowe w Gnie¼nie i w Elbl±gu.

Odbudowa po po¿arach

Po¿ary by³y zmor± ówczesnych miast, by³y wielk± tragedi± i nie wolno nam tego bagatelizowaæ, lecz wbrew naszym dzisiejszym wyobra¿eniom miasto szybko d¼wiga³o siê z tego nieszczê¶cia. Straty zreszt± nie by³y a¿ tak g³êbokie. Domy nie kry³y zbyt wielkich dóbr, jedynie sprzêty domowe i narzêdzia pracy. Czê¶æ dawa³o siê uratowaæ, a ci±g³a gro¼ba po¿aru wzmaga³a przezorno¶æ mieszczan. Pieniêdzy nikt na wierzchu nie trzyma³. Albo by³y zakopane w piwnicy w garnku, albo ulokowane w zakupionych za miastem gruntach. Prawie ka¿dy mieszczanin by³ jednocze¶nie rolnikiem, wiêc na swoim polu mia³, albo szybko skleca³ prowizoryczny domek, w którym mo¿na by³o chwilowo zamieszkaæ. Najbardziej poszkodowani byli jak zwykle najbiedniejsi mieszczanie. Tracili wszystko, a ukrytego nie mieli nic.

Po otrz±¶niêciu siê z tragedii, zabierano siê bezzw³ocznie do odbudowy. Drewno, na kredyt lub darmo dawa³a rada z lasów miejskich (Stadtheide), które ci±gnê³y siê a¿ po Jezioro Niesulickie. Ksi±¿ê przewa¿nie zwalnia³ miasto z podatków, danin i ró¿nych innych ciê¿arów, z niektórych, np. po wielkim po¿arze roku 1541, nawet na 16 lat. Czasem ksi±¿ê dawa³ dodatkowe przywileje. Po tym najwiêkszym po¿arze, kiedy sp³onê³o niemal ca³e miasto, nada³ np. przywilej trzeciego dorocznego targu (Jahrmarkt), dziêki czemu zdoby³ sobie przy okazji ogromn± wdziêczno¶æ mieszczan.

Prawo targu bowiem przynosi³o miastu spore korzy¶ci. Miasto szybko d¼wiga³o siê z ruin. Oto jak tak± odbudowê opisuje kronikarz: "Domy powstawa³y ³atwo i szybko. Wykonywano je z kratownicy drewnianej wype³nionej glin±, rzadziej ceg³±. Budowano do¶æ beztrosko. Ledwie wyrównano zgliszcza i sklepiono ma³± piwniczkê, uk³adano kamienie polne p³ytko, lub nawet na powierzchni, k³adziono na nich belki, do których przymocowywano drewnian± konstrukcjê, wype³niano j± glin± zmieszan± ze s³om±, zbijano pod³ogê, lekk± konstrukcjê dachow± pokrywano gontem a po krótkim przeschniêciu bielono i wprowadzano siê".

I tu zdumiewaj±cy paradoks! Niedawna katastrofa stawa³a siê ko³em napêdowym o¿ywienia handlu i rzemios³a. Potrzeba by³o wszystkiego, od guzika, czapki, sukni, butów, p³aszcza po meble, narzêdzia i warsztaty. Któ¿ to móg³ wyprodukowaæ? Oczywi¶cie rzemie¶lnicy! Ci sami, którzy przed po¿arem wyczekiwali klienta teraz nie mogli nad±¿yæ z robot±. I to wszyscy jednocze¶nie! Tak¿e kupcy mogli sprowadzaæ przeró¿ne towary, bo mieszczanie siêgali po zakopane talary i dukaty. Tak to na gruzach i zgliszczach powstawa³ nowy, czêsto jeszcze wiêkszy, dobrobyt.

Bractwo kurkowe

W czasach gdy w³adza centralna nie by³a jeszcze zbyt silna, miasto samo musia³o dbaæ o swoje bezpieczeñstwo. Przed regularn± armi±, uzbrojon± w ciê¿kie armaty, oczywi¶cie nie mia³o ¿adnych szans, ale w czasach czêstych zreszt± wojen i niepokojów, ogromnym zagro¿eniem by³y krêc±ce siê ró¿ne bandy rzezimieszków, a po bitwach grupy maruderów, lub oddzia³y niedobitków. Ci byli bezwzglêdni. Mieli swoje metody. Wpadali do miasta, brali kilku zak³adników spo¶ród znakomitszych mieszczan i wymuszali za nich wysoki okup. Dlatego te¿ ka¿dy mieszczanin pod przysiêg± zobowi±zany by³ do gotowo¶ci i do stawiania siê pod broni± na wyznaczonym odcinku murów i do obrony miasta. Konieczno¶ci± wiêc by³y regularne æwiczenia strzeleckie. Ponadto dwa razy do roku odbywa³y siê konkursy w strzelaniu, a miasto fundowa³o wysokie nagrody, by zapewniæ sobie jak najlepszych strzelców. Dawniej strzelano z kuszy, pó¼niej z broni palnej. Z biegiem czasu powstawa³y bractwa kurkowe, na których spoczywa³ obowi±zek utrzymywania mieszczan w gotowo¶ci obronnej. W bractwie obowi±zywa³o zaprzysiê¿enie, ceremonia³, nakazy, zakazy, kary honorowe, stopnie itd. Tradycje te pielêgnowane s± w wielu miastach, np. w Krakowie, po dzi¶ dzieñ.

Najwa¿niejsze by³o strzelanie królewskie o tytu³ króla kurkowego, którego potem przez ca³y rok traktowano z nadzwyczajnymi honorami. Strzelaniom towarzyszy³y ró¿ne imprezy, którymi ¿y³o ca³e miasto. Szczególnie uroczysty by³ wymarsz na strzelnicê. Piêkne stroje braci kurkowej pod broni± i ze szpadami u boku, przemarsz ze sztandarami i orkiestr± pod ratusz, gdzie do korowodu przy³±cza³ siê burmistrz z rajcami i starszyzn± w od¶wiêtnych, wykwintnych pelerynach. Pochód udawa³ siê pod dom aktualnego jeszcze króla kurkowego. Ten wynosi³ przechowywan± przez siebie skrzyniê z insygniami bractwa i w uroczystym przemarszu udawano siê na strzelnicê. Znajdowa³a siê ona wzd³u¿ muru miejskiego na lewo za bram± Krzy¿ow± a¿ do nastêpnej baszty i mia³a 300 kroków d³ugo¶ci, (dzi¶ - skwer i resztki baszty przy ulicy Wa³owej). Strzelnica zajmowa³a w±ski pas miêdzy murem a fos±, tak wiêc widzowie mogli ogl±daæ widowisko i z muru i zza fosy.

Imprezy takie organizowano z wielkim rozmachem i tak np. w roku 1563 zaproszono go¶ci z ró¿nych miast od Zielonej Góry po Gorzów. By³o wiele cennych nagród. Za pierwsze miejsce nagrod± by³ wó³ warto¶ci 12 talarów (siedmiomiesiêczna pensja nauczyciela), za drugie nagroda warto¶ci 10 talarów itd. Równocze¶nie odbywa³y siê zawody w krêgle, ko¶ci, wystêpy wêdrownych aktorów, muzyków, kuglarzy oraz wiele innych atrakcji. Inne miasta równie¿ zaprasza³y strzelców z s±siedztwa by podnie¶æ w ten sposób rangê swoich imprez. I tak pewien ¶wiebodziñski strzelec wróci³ kiedy¶ ze zdobytym wo³em z Sulechowa, a inny jaki¶ czas pó¼niej tak± sam± nagrodê przyprowadzi³ z Krosna. Powracaj±cych do miasta króli wita³o ca³e miasto i¶cie po królewsku. Widaæ, ¿e ¶wiebodziñscy strzelcy prezentowali nie lada klasê.

Bractwo kurkowe by³o w mie¶cie bardzo znacz±c± instytucj±. Obok swoich statutowych zadañ, dostarcza³o mieszkañcom zabawy, uciechy, rozrywki, muzyki, sztuki, kultury i piêkna, a ponadto znane ono by³o ze swojej szerokiej dzia³alno¶ci dobroczynnej.

Obyczaje

¯ycie rodzinne kilka wieków temu by³o o wiele surowsze ni¿ dzi¶. Bicie ¿on i dzieci w domach mieszczañskich nie nale¿a³o do rzadko¶ci, a i na dworach nie by³o czym¶ niezwyk³ym. ¦wiadczy³o to wrêcz pozytywnie o mê¿czy¼nie, ¿e potrafi trzymaæ rygor w rodzinie. Nawet król pruski Fryderyk Wilhelm I (pocz±tek XVIII wieku) „wychowuj±c" swojego dorastaj±cego syna i nastêpcê tronu, pó¼niejszego króla Fryderyka II, nie szczêdzi³ laski na jego grzbiecie. Oczywi¶cie nie nale¿y tego uogólniaæ, ale do¶æ powszechnie sytuacja bezbronnych dzieci i nie posiadaj±cych wówczas zbyt wielkich praw kobiet, by³a nie do pozazdroszczenia.

Do dzi¶ kobiety nie mog± dowalczyæ siê równego traktowania, a có¿ dopiero 200, 300 czy 400 lat temu. Czy w owych czasach kobieta mog³a oczekiwaæ pomocy, czy choæby otuchy? Tak! Dawa³ j± niekiedy nawet kaznodzieja. Zielonogórski pleban Bernard Fabri, ¿yj±cy w drugiej po³owie XV wieku, uchodz±cy, jak na owe czasy, za umiarkowanego, wyg³asza³ g³o¶ne wówczas kazania. Ukazywa³y siê one drukiem i stanowi³y wzorzec dla innych kaznodziejów. ¦wiebodziñskich oczywi¶cie te¿. Oto jego nauki dla ma³¿onków: „O dobra pani, co masz robiæ w twoich utrapieniach? S³uchaj dobrej rady. Je¶li masz mê¿a k³ótliwego, pijaka, bij±cego ciê, niecierpliwego, b±d¼ cierpliwa. Zno¶ to za grzechy twoje. Niech bêdzie to twój czy¶ciec. Oczy¶cisz siê przez to z grzechów twych. Nie bêdziesz potrzebowa³a w przysz³o¶ci czy¶æca, poniewa¿ Bóg nie karze dwukrotnie za jedn± winê. W zagniewaniu twym odpowiadaj twemu mê¿owi lekko, s³odko i ³askawie... Kochany mê¿u, mo¿e pytasz mnie: Co ja biedny cz³owiek winienem czyniæ z niewiast±? Traktujê j±, jak obchodzi siê z dorszem, który nie jest dobry i u¿yteczny, je¶li siê go nie rozmiêkczy delikatnie biciem. Postêpuj wedle s³ów Ksiêgi M±dro¶ci «Serce harde uderz lask±»... Wielkim ciê¿arem jest znosiæ gniew z³ej kobiety. Albowiem Eklezjastes mówi: «Nie ma z³o¶ci ponad z³o¶liwo¶æ niewiasty i nie ma zagniewania nad gniew kobiety». Poeta za¶ mówi; «Z³a niewiasta jest o trzy asy gorsza od diab³a»".

Rada miejska na swój sposób te¿ interweniowa³a. Oczywi¶cie w zwyk³e bicie ¿on siê nie wtr±ca³a, ale ju¿ za znêcanie siê nad w³asn± ¿on±. ma¿ musia³ zap³aciæ 10 talarów. Zdarza³o siê to jednak niezwykle rzadko, poniewa¿ kobiety siê po prostu prawie nigdy nie skar¿y³y.

Tyle samo musia³ zap³aciæ ¿onaty mê¿czyzna przy³apany u dziewki. Tego ¿ony te¿ nie zg³asza³y, bo choæ nieuniknion± zemstê mê¿a, czy te¿ powa¿ny uszczerbek w bud¿ecie domowym mo¿na by by³o jeszcze znie¶æ, to najgorsze grozi³o jej ze strony z³o¶liwych s±siadek, które oplotkowa³yby j± natychmiast jako tak nieudaczn± ¿onê, ¿e jej biedny m±¿ zmuszony zosta³ do szukania pociechy u innej. I tak to kobiety same zapracowywa³y sobie na w³asn± dyskryminacjê. A mê¿czy¼ni wiedzeni instynktem samozachowawczym nie dopuszczali kobiet do szko³y i wiedzy, bo mog³yby one zbyt szybko zm±drzeæ.

Ka¿de miasto, w ¶redniowieczu i pó¼niej, posiada³o ³a¼nie. Pisze o nich kronikarz bez ogródek: „£a¼nie w ¦wiebodzinie by³y dwie - jedna przy ulicy Baderstraße (ob. G³owackiego), druga w pobli¿u ko¶cio³a. £a¼nie, o których niewiele mo¿na dobrego powiedzieæ, by³y miejscem niedozwolonych kontaktów seksualnych. Prowadzili je balwierze, którzy jednocze¶nie byli golarzami, rwali zêby i opatrywali rany. Prowadzili zawód podejrzany, z którego jednakowo¿ da³o siê dobrze ¿yæ. W sk³ad obs³ugi ³a¼ni wchodzi³y damy i s³u¿±ce k±pielowe. Do wanien podawano przysmaki oraz trunki..." Jak op³acalne by³y to przybytki niech ¶wiadczy zapis, ¿e w roku 1603 niejaki Melchior Schmied wykupi³ przywilej prowadzenia ³a¼ni, za co zap³aci³ 500 szoków mi¶nieñskich - równowarto¶æ 1000 talarów (nauczyciel otrzymywa³ z ratusza 5 talarów na kwarta³). Widaæ jaki to by³ kokosowy interes! Oczywi¶cie, tak jak i dzisiaj, grzmieli wówczas morali¶ci, lecz bezskutecznie. Dla kasy miejskiej w³a¶ciciele ³a¼ni byli bowiem najlepszymi i najbardziej punktualnymi p³atnikami.

Anna Luise Karschin (1722-1791). Portrait, Brustbild der Dichterin nach halblinks im Achteck. Kupferstich um 1825 mit Punktiermanier von L. Buchhorn bei Schumann, Zwickau. Plattengröße ca. 18 x 12 cm, breiterer Rand. Guter Erhaltungszustand. – Die bei Schwiebus (Schlesien) geborene 'deutsche Sappho' war tätig in Tirschtiegel, Schwiebus, Fraustadt, Großglogau und Berlin.
Anna Luise Karschin (1722-1791). Portrait

Od innych nieprawo¶ci ¦wiebodzin te¿ nie by³ wolny. Pos³u¿ê siê s³owami poetki Anny Louisy Karschin, która mieszka³a tu 11 lat od 1738 do 1749 r. jako ¿ona sukiennika, nawiasem mówi±c niez³ego pijaczyny i awanturnika. Napisa³a w jednym ze swych listów:

 

„Mieszczanie w miasteczku ¦wiebodzin ró¿ni± siê tu od ch³opów przekleñstwami, a szlachta od mieszczan opilstwem i ciemnot±".

 

Anna Luise Karschin (1722-1791). Portrait
Anna Luise Karschin (1722-1791). Portrait

Anna Luise Karschin (1722-1791). Portrait
Anna Luise Karschin (1722-1791). Portrait

Mo¿e pisa³a to w rozgoryczeniu, ale przecie¿ by³a ona naocznym ¶wiadkiem tutejszych stosunków. W swoim prawie stuwierszowym satyrycznym utworze poetyckim pisze, ¿e kiedy pewien, oczywi¶cie wymy¶lony przez ni± wêdrowca dotar³ przed bramê ¦wiebodzina to ujrza³ pod drzewem zwi±zan± kobietê. Bohater poematu opowiada dalej:

 

„Z oblicza jej wielki smutek wyziera³
Rêce na plecach jej zwi±zano,
Oczy mia³a pe³ne ³ez, w³osy zmierzwione,
Kiedy podszed³em bli¿ej,
Okaza³o siê, ¿e by³a ni± Sprawiedliwo¶æ,
(...)”

Pani Sprawiedliwo¶æ skar¿y mu siê, ¿e zrabowano jej wagê i miecz i ¿e dawno ju¿ j± z miasta wypêdzono. Miêdzy innymi mówi dalej jakie to pod jej nieobecno¶æ w mie¶cie panuje bezprawie:

 

„Niech siê pan rozejrzy mój przyjacielu
A ujrzy Pan nowiutki dom pod tamt± bram±,
Tam mieszka pewien rajca, szelma w ludzkiej skórze,
Co matactwami sobie ten dom wybudowa³..."

Zamiast komentarza pos³u¿ê siê s³owami Gustawa Zerndta autora trzytomowej historii ¦wiebodzina (1909 r.), który opis ciemniejszych stron ¿ycia ¶wiebodziñskich mieszczan koñczy z optymizmem: „ale oczywi¶cie wiêkszo¶æ mieszczan by³a bogobojna". Pozostañmy przy tym, ale dobrze jest wiedzieæ, ¿e i w przesz³o¶ci nie zawsze by³o idealnie.

Szko³a

Ka¿dy dziejopis z dum± wymienia znakomite osobisto¶ci wywodz±ce siê z opisywanego miasta czy miasteczka. Czyni to zwykle jednym tchem wraz z piêknym opisem szkó³ co sugeruje, ¿e w³a¶nie w tym mie¶cie o¶wiata sta³a na niebywale wysokim poziomie. Nic bardziej z³udnego! W owych czasach tylko zamo¿ni ziemianie i najmo¿niejsi kupcy zatrudniali nauczycieli domowych i mo¿liwie szybko wysy³ali synów do renomowanych szkó³ we Frankfurcie, Berlinie czy Wroc³awiu, by mogli oni tam nastêpnie koñczyæ uniwersytety.

Przeciêtny natomiast rzemie¶lnik, czy drobny kupiec posy³a³ synów do szkó³ki parafialnej (tzw. Trivialschule), gdy¿ innych w tak ma³ym miasteczku jak ¦wiebodzin w XVI, XVII czy XVIII wieku po prostu nie by³o. Do szko³y posy³a³ kto chcia³ i kiedy chcia³ bo przecie¿ obowi±zek szkolny to dopiero druga po³owa XIX wieku i to te¿ nie wszêdzie. D³ugo jeszcze wa¿niejsze by³o wyuczenie syna na czeladnika w ojcowskim warsztacie, a córki na dobr± gospodyniê w maminej kuchni.

Szko³a spe³nia³a ca³kiem inne zadania ni¿ dzi¶. Uczono modlitw, ministrantury, pie¶ni ko¶cielnych bo ch³opcy byli przecie¿ podstaw± chóru ko¶cielnego. Ponadto szko³a by³a przechowalni± ch³opców by nie psocili ani w domu ani w mie¶cie. Uczono trochê czytania na biblii, wreszcie pisania na drewnianych deszczu³kach, pó¼niej na tabliczkach z ³upku.

Nie próbujmy porównywaæ tych szkó³ do dzisiejszych. Przecie¿ dopiero co Gutenberg wynalaz³ druk, a papier by³ rarytasem. Pomy¶lmy, zaledwie 60 lat temu, a pamiêta to wielu starszych czytelników, u¿ywano jeszcze w niektórych regionach Polski tabliczki i rysika miast zeszytu i d³ugopisu. Poziom ówczesnych szkó³ zale¿a³ od wielko¶ci miasta, zaanga¿owania proboszcza, pó¼niej pastora, od poziomu nauczyciela, a przy braku takiego od ucz±cego organisty czy kantora. Szczególnie niski by³ poziom w okresie wojen religijnych. Zwyciê¿a³a raz reformacja, to znów kontrreformacja i za ka¿dym razem po prostu przepêdzano nauczyciela nies³usznego wyznania. Jaka by jednak nie by³a ta szko³a, to stanowi³a ona i tak ogromny postêp wobec wcze¶niejszego, niemal powszechnego analfabetyzmu.

Do XVII wieku nauczanie dziewcz±t w ogóle nie wchodzi³o w grê. Przytoczê jeden tylko, ale znamienny przyk³ad. Wspomniana ju¿ poetka Anna Karschin pisze w jednym ze swoich pó¼niejszych listów, ¿e w 1730 roku, kiedy by³a ma³± dziewczynk±, jej stryjeczny dziadek, emerytowany urzêdnik, uczy³ j± czytaæ w oparciu o bibliê, wbrew zdecydowanemu sprzeciwowi babki.

Nawet chóry ko¶cielne by³y dla dziewcz±t niedostêpne. By³y one wy³±cznie mêskie, a g³osy sopranowe wykonywali ch³opcy przed mutacja g³osu. Tê ¶redniowieczn± i pó¼niejsz± tradycjê utrzymuj± do dzi¶ niektóre chóry np. Poznañskie S³owiki.

A wracaj±c do poziomu szkó³, to jaki¿ móg³ on byæ w przera¼liwie prze³adowanych klasach, przy jednoczesnym braku nauczycieli. Król Fryderyk II wyda³ nawet polecenie zatrudniania inwalidów wojennych, niezale¿nie od ich wykszta³cenia, jako nauczycieli. Za³atwia³ tym samym dwie sprawy: troskê o szko³y i o swoich licznych weteranów. Pisze historyk Gustav Zerndt, ¿e wizytacja szkól w roku 1835 (to niespe³na 170 lat temu!) stwierdzi³a w ¦wiebodzinie tak ogromne prze³adowanie klas, ¿e magistrat z w³asnych ¶rodków musia³ za³o¿yæ tzw. Woln± Szko³ê (Freischule) dla dzieci, których rodziców nie staæ by³o na op³aty szkolne. Przyjêto do klasy I 40 ch³opców i 49 dziewcz±t, jednak¿e liczba ich szybko przekroczy³a 100. Dzieci uczy³y siê w jednym pomieszczeni, a zim± w godzinach rannych przy ¶wietle lampek oliwnych.

Rok pó¼niej, wed³ug sprawozdania szko³y ewangelickiej dla rz±du królewskiego klasy liczy³y:

klasa ch³opców mieszczañskich - 40
zwyk³a klasa ch³opiêca - 74
klasa dziewcz±t mieszczañskich - l04
ch³opiêca klasa elementarna - 125
dziewczêca klasa elementarna - 96
mieszana klasa ni¿sza - 200

Choæ frekwencja pozostawia³a zwykle du¿o do ¿yczenia, to liczby te wprawiaj± nas dzi¶ w os³upienie.

Uczniów nie bito, lecz wymierzano przepisow± karê ch³osty - obficie ale wed³ug ¶cis³ego regulaminu i rytua³u. Okre¶lona by³a nawet ilo¶æ razów kijem, pó¼niej trzcink± bambusow± oraz czê¶æ cia³a (d³onie wzglêdnie siedzenie), w któr± dana kara mia³a zostaæ wymierzona. W owych czasach nawet m³ody ksi±¿ê czy nastêpca tronu otrzymywa³ od domowego nauczyciela karê cielesn±, tyle ¿e w zastêpstwie królewicza ch³ostê odbiera³, bêd±cy zawsze pod rêk±. specjalnie op³acony ch³opiec do bicia.

Ch³ost± karano: rozmowy, psoty, b³êdy ortograficzne, pomy³ki w tabliczce mno¿enia itp. - wszystko mia³o sw± „wymiern± cenê". Niektórzy pedagodzy wymierzali jednak karê z tak± gorliwo¶ci±, ¿e budzi³o to sprzeciw nawet ostro bij±cych rodziców. Kara ch³osty obowi±zywa³a w Niemczech do koñca II wojny ¶wiatowej, a w Anglii bodaj 20 lat d³u¿ej. I nie to jest zdumiewaj±ce, ¿e parlament angielski po wieloletnich debatach zniós³ tê karê tak pó¼no, lecz to, ¿e po kilkunastu latach wp³yn±³ do Izby Gmin wniosek o przywrócenie w Anglii kary ch³osty, gdy¿ domagali siê tego rodzice. Co¶ w tym jednak jest!

Mimo, ¿e tytu³y nauczycieli brzmia³y nadzwyczaj godnie: rektor, konrektor, baccalaureus to niezale¿nie od konfesji szko³y nauczyciele klepali biedê. Nic nowego pod s³oñcem! Z ratusza otrzymywa³ nauczyciel np. w XVI wieku 5 talarów na kwarta³ i czasem prawo do posiadania jednej sztuki byd³a, która mog³a siê pa¶æ na miejskich ³±kach pod opiek± miejskiego pastucha. Z tego nie da³o siê ¿yæ. Utrzymywa³ siê wiêc z datków od rodziców tzw. Schulgeld, a ponadto ze zwyczajowych odwiedzin domów swoich uczniów. Po prostu chodzi³ „po kolêdzie" i zbiera³ prezenty oraz datki pieniê¿ne. Ta forma utrzymywania siê nauczycieli przetrwa³a do po³owy XIX wieku. Nic dziwnego, ¿e lepsi nauczyciele przenosili siê szybko do ratusza na pisarzy. St±d czêsty brak nauczycieli.

Przyk³adem trudno¶ci z pozyskaniem dobrego nauczyciela i konieczno¶ci tolerowania byle jakiego, mo¿e byæ ¶wiebodziñski kantor Hille, któremu w roku 1728 specjalna komisja rady miasta, na wniosek rodziców zarzuci³a opiesza³o¶æ, lenistwo, brak recytacji uczniów w niedzielê palmow±, brak pie¶ni chóralnej quem Pastorum na Bo¿e Narodzenie, a ponadto trunkowo¶æ, nadmierny rygoryzm i opryskliwo¶æ. Na dziesiêciu arkuszach odpiera³ zarzuty, zrzuci³ znaczn± czê¶æ winy na rodziców, na brak kadry pomocniczej, na nieudolno¶æ uczniów, ale na zakoñczenie obieca³ poprawê. Pracowa³ jeszcze 17 lat!

Na koniec pere³ka. Protokó³ z egzaminu kwalifikacyjnego na nauczyciela z roku 1729 z jakiej¶ pod¶wiebodziñskiej miejscowo¶ci. Ukaza³ siê on w roku 1935 w miejscowym „Heimatkalender". Autor Arthur Nath nie podaje nazwy miejscowo¶ci, pewnie by nawet po 200 latach nie naraziæ jej mieszkañców na drwiny. Protokó³ ukazuje dobitnie ówczesne wymagania stawiane kandydatom na nauczyciela oraz poziom jaki oni reprezentowali. Ale nie dziwmy siê, przecie¿ szko³y kszta³c±ce nauczycieli powstawa³y dopiero w XIX wieku.

Do egzaminu przyst±pi³o piêciu kandydatów. Pierwsza jego czê¶æ (¶piew) odby³a siê publicznie w ko¶ciele a druga przed komisj± na plebani. Oto protokó³ z tego egzaminu w bardzo du¿ym skrócie, szczególnie w odniesieniu do czterech ostatnich kandydatów:

1. Jacob Mehl, tkacz z D. Ma piêædziesi±tkê za sob±. Za¶piewa³ trzy pie¶ni ko¶cielne, jednak melodia wpada³a w zupe³nie inne pie¶ni. G³os s³aby, kilkakrotnie zapiszcza³, co nie powinno byæ. Przeczyta³ fragment z biblii z 10 b³êdami. Sylabizowa³ inny fragment bez b³êdów. Czytanie trzech rodzajów pisma odrêcznego - s³abo i zacina³ siê. Na trzy wolne pytania da³ odpowiedzi satysfakcjonuj±ce. Recytowa³ fragment katechizmu, m.in. Dakalog. bez b³êdów. Dyktando - trzy linijki - 5 b³êdów; w rachunkach te¿ niezbyt bieg³y.
2. Martin Ott, szewc. Dyktando - trzy linijki — 4 b³êdy; w rachunkach ca³kowicie niedo¶wiadczony.
3. Friedrich Loth. podoficer, inwalida wojenny, bez nogi. Dyktando - trzy linijki - jednak 8 b³êdów. Z rachunków zna dodawanie i trochê odejmowanie.
4. Johann Schlütt, kotlarz. Trzy linijki dyktanda - litery napisane poprawnie, ale b³êdów 10. Z rachunków zna tylko dodawanie.
5. Philipp Hopp, ju¿ stary, u³omny, 60-cio letni krawiec. Pisma odrêcznego nie czyta. W dyktandzie napisa³ trzy wyrazy - nieczytelne. Rachunków nie zna wcale, liczy na palcach jak ma³e dziecko.

Ostatecznie, po d³ugiej naradzie, na nauczyciela wybrany zosta³ Jacob Mehl.

W³odzimierz Zarzycki



adres tego artyku³u: www.schwiebus.pl/articles.php?id=126