Jak wyglądało życie w Świebodzinie w roku 1945? Na to pytanie trudno jest odpowiedzieć dokładnie. Upływający czas zaciera pamięć i ślady. Jak już wspomniałam w poprzednim tekście, ludzie przez pierwsze miesiące swojej pracy zawodowej nie otrzymywali należnej im pensji, a przecież trzeba było z czegoś żyć. Dlatego, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, zaczął rozwijać się handel. Kupowanie potrzebnych do życia artykułów odbywało się przeważnie na zasadzie wymiany towarowej. Handel ten odbywał się na Placu Browarnianym gdzie można było wszystko wymienić. Najbardziej wartościowym towarem był bimber, za który można było prawie wszystko kupić (szczególnie u żołnierzy Armii Czerwonej).
W mieście było dużo wojska sowieckiego. Zajmowali oni najważniejsze obiekty, takie jak szkoły, obecny Dom Dziecka, szpital i inne większe budowle. Wieczorami chodzenie po nieoświetlonych ulicach było bardzo nieprzyjemne i niebezpieczne. Stało się to problemem jeszcze większym, kiedy jesienią wcześnie robiło się ciemno. Mimo tych niedogodności miasto coraz bardziej się zaludniało, przeważnie mieszkańcami z Kresów. Zaczęły powstawać nowe urzędy, zakłady pracy.
Nauka w jedynej w 1945 roku w Świebodzinie szkole Nr 1 rozpoczęła się nie 1 września, lecz z przeszło miesięcznym opóźnieniem. Do południa uczyli się uczniowie klas podstawowych, a po południu gimnazjum i liceum. O ile klasy gimnazjalne były przeważnie podwójne ze względu na duża ilość uczniów (po 40 w klasie), to klasa licealna (o ile pamiętam była tylko pierwsza) liczyła nie więcej niż 15 uczniów. Z każdym miesiącem uczniów przybywało w miarę docierania do Świebodzina nowych transportów z Kresów. Przyjeżdżali również z Niemiec ludzie wywiezieni tam na roboty przymusowe. W poszczególnych klasach, a zwłaszcza w starszych rocznikach rozpiętość wieku uczniów była bardzo duża. Czasami dochodziła do 4-5 lat z powodu nieuczęszczania przez okres wojny do żadnej szkoły, albo i więcej w przypadkach, gdy uczniowie na skutek przerwy w nauce po prostu zapomnieli czego się nauczyli. Pokolenia wojenne doskonale wiedzą, w jaki sposób dzieci i młodzież pobierały naukę. Nie we wszystkich rejonach były polskie szkoły. Bardzo często nauka odbywała się w szkołach rosyjskich, litewskich lub białoruskich z wykluczeniem nauki języka polskiego. Uczono się często na tzw. tajnych kompletach, ale równie często młodzież w ogóle się nie uczyła. W związku z tym poziom wiedzy był bardzo różny, a nauczyciele organizowali dodatkowe zajęcia pozalekcyjne, które umożliwiały nadrobienie straconych lat nauki.
Ja równolegle z klasą siódmą, która odpowiadała programowi pierwszej klasy gimnazjalnej, przerabiałam z grupą koleżanek i kolegów program drugiej klasy gimnazjum, żeby w roku szkolnym 1946/47 zdawać do trzeciej klasy. Z tego powodu wracałam do domu bardzo późno.
Tym razem mieszkanie na ulicy Za Groblą miało swój plus, ponieważ z dwóch sąsiadujących z naszym domów, z popołudniowej nauki wracało aż pięć osób, w tym trzech chłopców. Nie mogę w tym momencie nie podkreślić, ze byli to naprawdę bardzo dzielni chłopcy, przyzwyczajeni przez okres wojny do stawiania czoła różnym zagrożeniom, a w stosunku do koleżanek bardzo szarmanccy i opiekuńczy. Tak więc w ich towarzystwie czułyśmy się bardzo bezpieczne. A że było naprawdę niebezpiecznie, potwierdza zdarzenie z 19 grudnia 1945 r., kiedy to o godz. 20:00 na ul. Poznańskiej został zastrzelony przez sowieckiego żołnierza ojciec naszego gimnazjalnego kolegi Tadzika Rutkowskiego. Nadrabiając zaległości, wakacje 1946 roku spędzałam przeważnie w szkole gdzie kończyliśmy przerabiać program drugiej klasy gimnazjum. W sierpniu 1946 r. zdałam egzamin do klasy trzeciej, już we własnym budynku Gimnazjum i Liceum w parku Chopina. Budynek został przekazany przez wojsko radzieckie w bardzo złym stanie. Był wręcz zdewastowany. Przy remoncie szkoły i porządkach już od wakacji pracowali wszyscy: młodzież szkolna, rodzice i nauczyciele.
Szkoła miała w swojej dyspozycji pole uprawne w majątku Rusinów, gdzie uczniowie ze swoimi wychowawcami uczestniczyli we wszystkich pracach polowych. Mieliśmy tam również swoje zwierzęta: konia i krowę. Artykuły, które uzyskiwano (ziemniaki, mleko i trochę warzyw) wykorzystywano w stołówce szkolnej, w której z bezpłatnego wyżywienia korzystały sieroty i półsieroty. Dyrektor Witold Żarnowski (uczył mnie chemii) był nie tylko bardzo dobrym pedagogiem, ale również świetnym organizatorem. Potrafił swoim ogromnym zaangażowaniem zmobilizować nie tylko uczniów, ale też rodziców do prac społecznych przy remoncie, rozbudowie i wyposażeniu szkoły. Młodzież organizowała zbiórki książek do biblioteki szkolnej. Pamiętam, że były tzw. trójki lub dwójki, które miały przydzielone poszczególne dzielnice. Chodząc od domu do domu zbieraliśmy wszystkie możliwe książki, a także pomoce naukowe. No ogół mieszkańcy chętnie oddawali, często nawet bardzo wartościowe książki. Z tych darowizn społeczeństwa świebodzińskiego powstawała coraz to bogatsza biblioteka szkolna, będąc równocześnie pierwszą, polską biblioteką w Świebodzinie.
W szkole nie było auli, a sala gimnastyczna znajdowała się w opłakanym stanie. Apele odbywały się na korytarzach, a przy dobrej pogodzie przed szkołą. Mimo tak trudnych warunków - psujące się często centralne ogrzewanie, brak opału, prymitywne sanitariaty, brak sal lekcyjnych i wiele, wiele innych - w szkole rozwijało się bogate życie kulturalne. W roku szkolnym 1946/47 powstał zespół teatralny, którym kierowała pani Malinowska, a pierwszą sztuką była „Balladyna" Juliusza Słowackiego. W następnej, a była nią „Zemsta" A. Fredry, wystawionej kilkakrotnie w Sali Teatralnej (obecnie Dom Kultury) występowali w równorzędnych rolach uczniowie starszych klas i nauczyciele. Odbywały się także wieczorki taneczne, uroczystości andrzejkowe i mikołajkowe.
Prawie od pierwszych dni działał chór założony przez p. Jazajtisa, a później prowadzony przez p. Adama Gislera. Wracając jeszcze do ogrzewania w szkole, pamiętam związane z tym przykre zdarzenie. Centralne ogrzewanie nie tylko często się psuło, ale jeszcze częściej po prostu nie było czym palić. Dlatego chłopcy ze starszych klas jeździli do lasu i za zgodą nadleśnictwa przygotowywali drewno opałowe, które potem przywożono do szkoły. W czasie jednej z takich wypraw p. Mojcewiczowi, nauczycielowi od Przysposobienia Obronnego spadająca kłoda drzewa złamała nogę. Długo potem kusztykał w gipsie. Nie pamiętam czy były wtedy zwolnienia lekarskie.
Należałam do ostatniego rocznika systemu nauczania przedwojennego tzn. po IV klasie gimnazjum obowiązywała mała matura, a po dwóch latach liceum zdawało się dużą maturę. Po małej maturze można było wybierać inne licea, typu technicznego, rolniczego czy też innych specjalności. Przez kolejne lata szkoła przeżywała jeszcze wiele reform, z roku na rok stawała się tez coraz lepiej wyposażona, wygodna i estetyczna.
Nie sposób jest nie wspomnieć o tym, ze w lutym 1946 r. (przed pamiętnym referendum) szkoła gościła Stanisława Mikołajczyka, który przemawiał na zorganizowanym w soli gimnastycznej wielkim wiecu mieszkańców Świebodzina. Z kolei na początku 1947 r. odbyła się dla starszych klas pierwsza lekcja o demokracji. Pani Malinowska (uczyła historii) wyjaśniała nam, ze słowo demokracja pochodzi z języka greckiego, od słów demos- lud i kraten - rządzić. Nie byłoby w tym nic niezwykłego - normalna lekcja historii, gdyby nie to, że odbyła się ona poza planem lekcji, a uczestniczył w niej nie zbierając głosu, lecz uważnie słuchając z poważną miną jakiś osobnik wyglądający wyraźnie na „półcywila". Nasza lubiana i szanowana przez wszystkich „ciocia" Malinowska była wyraźnie zdenerwowana. Chyba na rok 1947 przypadła również reorganizacja harcerstwa, oznaczająca początek końca tej wspaniałej, pożytecznej i niezastąpionej w środowisku młodzieżowym organizacji.
Przechodząc przez park Chopina patrzę no okna mojej dawnej klasy i z tęsknotą wracam myślą do spędzonych w szkole lat. Nam, pierwszym uczniom, nawet się nie śniło, że postęp i modernizacja klas i gabinetów osiągnie toki standard, jaki ma obecna młodzież. Kusi mnie jednak porównanie i nasuwa pytanie, czy nasza obecna młodzież postawiona w sytuacji, w jakiej moje pokolenie znalazło się po przyjeździe do Świebodzina, potrafiłaby zdobyć się na wysiłek nadrobienia olbrzymich zaległości w nauce spowodowanych przez wojnę i tak jak my ocalić od zagłady nosze wartości narodowe?
W „mojej" szkole uczyło się i zdało maturę troje moich dzieci. Wracają często do Świebodzina i cieszą się, że ich miasto jest coraz piękniejsze i wygodniej w nim żyć. Urodzili się tutaj na Ziemi Lubuskiej, i mimo że od wielu lat dwoje z nich mieszka w innych rejonach Polski czują się Lubuszanami. Tak jak ja Podole uważam za swoją małą Ojczyznę, oni czują taki sam sentyment do Świebodzina. Tylko... jako matka widzę, czuję i wiem jeszcze coś innego. Oni mają świadomość, że krew, która w nich pulsuje pochodzi od ich Przodków z tamtej małej Ojczyzny. A to znaczy, że zaplątani już młodymi gałęziami w społeczeństwie świebodzińskim - korzeniami rodowymi będą zawsze wrośnięci w piękną ziemię podolską.
Helena Irek