Jak w kabaretowym skeczu Edwarda Dziewoñskiego: mia³em w domu butelkê dobrej kanadyjskiej whisky (prezent po wizycie go¶ci zza oceanu). Poczêstowa³em ni± Janusza. Zapamiêta³ j±. Przyje¿d¿a³ po ka¿dym moim telefonie, póki litrowa butelka w wyszywanym woreczku nie zosta³a osuszona.
Januarego nazywali¶my po prostu Januszem.
Jak mówi³ - nakaz pracy w powiecie ¶wiebodziñskim otrzyma³ na pocz±tku 1953 roku. Z teczk± zapiêt± przez ramê roweru je¼dzi³ na dy¿ury pogotowia w ¦wiebodzinie, odbiera³ porody w ciasnych karetkach, zbiera³ z drogi po³amañców. Zwiedzi³ literalnie wszystkie k±ty powiatu. Zna³ miasto, wsie i przysió³ki. Kolejnych kierowców z kolumny transportu sanitarnego uczy³ skrótów do hub i le¶niczówek.
Zaryzykujê stwierdzenie, ¿e by³ chyba u ka¿dej rodziny, w ka¿dym mieszkaniu, w ka¿dym domu, w ka¿dej z so³eckich wsi gminy Sk±pe.
Pracowa³ niezmiernie du¿o. Cz³owiek instytucja, niezwykle dynamiczny felczer, który nigdzie nie zagrzewa³ miejsca. Szybki w decyzjach, trafny w radzie, potrafi±cy rozmawiaæ zarówno z dzieckiem, jak i ze staruszkiem. Pani Nina - emerytowana pielêgniarka z poradni chirurgicznej nazywa³a Go Profesorem. Robi³a to bez przek±su - po prostu z uznania dla ogromnej wiedzy Januarego Golona, zdobytej w trakcie kilkudziesiêcioletniej praktyki.
Pracuj±c w pogotowiu, by³ panem ¿ycia i ¶mierci. Decydowa³, który z uczestników wypadku pojedzie karetk± do szpitala, a kto pozostanie na poboczu drogi... Gdy przysz³y nowoczesne metody i ¶rodki badañ, jego intuicja sprawdza³a siê w zderzeniu z komputerami i specjalistyczn± aparatur±.
Zawsze w biegu: z samochodu do apteki, z trasy do pacjenta, z pogotowia do o¶rodka zdrowia, od ³ó¿ka chorego na szpitalny dy¿ur. Zawsze z nieod³±czn±, charakterystyczn±, pêkat± od ludzkich trosk torebk± - aktóweczk± pod pach±. W niej receptariusz, zapiski, daty, ig³y, kwity, pilniczek do fiolek, zawiadomienia o spotkaniach i posiedzeniach... Bêdê Go pamiêta³, jak w rozpiêtej koszuli z krótkim rêkawkiem wbiega³ do apteki z kluczykami od auta w rêku, szybciutko bra³ porcjê leków, które potem ordynowa³ do g³êbokiej nocy pacjentom.
Kilkadziesi±t godzin przed ¶miertelnym wylewem spotkali¶my siê na targu. By³o zimno i ¶miej±c siê - w obecno¶ci Teresy Podlipskiej - sprawdza³em, czy pod kus±, rozpiêt± (a jak¿e!) marynark± mia³ krótki rêkaw. Mia³.
Kuzyni z Rakowa, którzy przychodniê mieli w Kêpsku, opowiadali, jak doktor, ka¿±c ods³aniaæ ty³ki, robi³ im zastrzyki na stoj±co. Pañcia z ul. ¯ymierskiego wspomina³a, ¿e b³yskawicznie wyrwa³ jej "æmi±cego" zêba. Dziadek Tadek, jak na stoj±co, palcami wciska³ mu dysk na swoje miejsce. Pani Zofia - s±siadka z podwórka, z podziwu godn± wyrozumia³o¶ci± (ci±gn±³ kolejny dy¿ur - za kolegê) snu³a opowie¶æ o tym, ¿e "zasn±³ na jej plecach" w trakcie os³uchiwania. Wiem, ¿e niegdy¶ znaleziono go rankiem ¶pi±cego wzd³u¿ chorego, do którego zawita³ grubo po pó³nocy...
Szczególnie ostro wry³y siê w m± pamiêæ nocne wizyty pogotowia przed ¶mierci± matki. Niewysoka postaæ Janusza z narzuconym na ramiona kitlem na tle ¶wiate³ karetki. Potem - pêkata od nadziei pacjentów - saszetka na stole. W jej wnêtrzu zastrzyk, ukojenie i choæby kilka godzin zbawczego snu bez bólu.
Po rannym telefonie z tragiczn± wiadomo¶ci± o ¶mierci Janusza poczu³em siê jak kto¶, komu w nocy skradziono schodow± balustradê. Do kogo teraz dzwoniæ po radê, kogo pytaæ, kogo wo³aæ o pomoc?
Skasowa³em numer w komórce, przecie¿ nie poproszê ju¿ o receptê, wype³nienie karty na koloniê, czy pomoc dla wnuka. Janusz pierwszy raz od niepamiêtnych czasów nie odbiera telefonów! Cz³owiek instytucja odszed³ tak, jak ¿yczy³ ka¿demu (czêsto to powtarza³): szybko, cicho, bez d³ugiego bólu, bez k³opotu dla rodziny.
Jak¿e zas³u¿one, piêkne po¿egnanie zgotowa³o Mu spo³eczeñstwo O³oboku. W ostatniej drodze uczestniczyli mieszkañcy okolicznych wsi, przyjaciele ze s³u¿by zdrowia, dzia³acze samorz±dowi (Janusz by³ m.in. radnym Sejmiku Lubuskiego), pacjenci. Mimo zimna t³um wdziêcznych ludzi trwa³ przy mogile Januarego. Prawdziwa góra kwiatów na ko¶cielnym wzgórzu ros³a przy akompaniamencie syren karetek pogotowia. Na co dzieñ s³yszymy je w oddali. Tu, w miejscu ceremonii, wy³y po¶ród t³umu - niezno¶nie blisko, bole¶nie, przera¼liwie, strasznie.
Los sprawi³, ¿e nazajutrz znów by³em na o³obockim cmentarzu. Kwiaty przykry³ spadaj±cy z drzewa mokry ¶nieg. O¶rodek zdrowia szykowa³ siê do przyjêcia nastêpcy doktora Golona. ¯ycie po krótkim przystanku potoczy³o siê dalej.
Kilka dni temu, jak zwykle po "¶wiêconce" usiedli¶my z rodzin± do kawy. Wyj±³em kolejn± butlê starej whisky od kanadyjskich przyjació³ i ledwie napoczêt± odstawi³em na pó³kê. Bêdzie czekaæ na Janusza.
Post scriptum. My¶lê, ¿e ludzie z otwart± g³ow±, których w Sk±pem nie brakuje, nie zapomn± o Januarym - na przekór ¦wiebodzinowi, który do dzi¶, choæby kamiennego kwiatka, nie po³o¿y³ na grobie Jana Baczañskiego i Innych Lekarzy.
Kazimierz Gancewski